Chłopiec, potargany, może trzynastoletni, w podkoszulce i dżinsach, otworzył drzwi szerzej.
— Czy pan Abendsen jest w domu? Czy jest zajęty? — spytała.
Zwracając się do kogoś w głębi domu chłopiec zawołał:
— Mamo, ona chce się widzieć z tatą.
Obok chłopca ukazała się kobieta z kasztanowymi włosami, może trzydziestopięcioletnia, z mocnym spojrzeniem szarych oczu i uśmiechem tak pewnym siebie i bezlitosnym, że Juliana wiedziała natychmiast, to jest Caroline Abendsen.
— Dzwoniłam wczoraj wieczorem — powiedziała Juliana.
— Ależ tak, oczywiście. — Pani Abendsen uśmiechnęła się szerzej. Miała piękne, białe zęby: Irlandka, zdecydowała Juliana. Jedynie irlandzka krew mogła nadać taką kobiecość zarysowi szczęki. — Proszę mi dać futro i torebkę. Trafiła pani bardzo dobrze; jest u nas kilkoro przyjaciół. Jaka urocza suknia… to od Cherubiniego, prawda? — Zaprowadziła Julianę przez salon do sypialni, gdzie położyła rzeczy Juliany obok innych na łóżku. — Mąż jest gdzieś w pobliżu. Niech się pani rozgląda za wysokim mężczyzną w okularach z cocktailem old-fashioned. — Inteligentny błysk jej oczu przenikał Julianę. Jest między nami tyle zrozumienia, uświadomiła sobie Juliana. Czy to nie zadziwiające?
— Przyjechałam z daleka — powiedziała.
— Tak, to prawda. O, widzę go. — Caroline Abendsen poprowadziła ją z powrotem do salonu, ku grupce mężczyzn.
— Kochanie — powiedziała. — Pozwól tutaj. To jedna z twoich czytelniczek, której bardzo zależy, żeby z tobą porozmawiać.
Jeden z mężczyzn poruszył się i podszedł ze szklanką w ręku. Juliana ujrzała niezwykle wysokiego człowieka z czarnymi, kręconymi włosami; skórę miał również ciemną, a jego oczy wydawały się fioletowe lub brązowe, bardzo pastelowe za okularami. Miał na sobie nienagannie skrojony, drogi garnitur z naturalnego włókna, zapewne angielskiej wełny; garnitur podkreślał jego szerokie, muskularne ramiona bez żadnych sztuczek; stwierdziła, że wpatruje się w niego zafascynowana.
— Pani Frink jechała aż z Canon City w Colorado, żeby porozmawiać z tobą o Szarańczy — wyjaśniła Caroline.
— Byłam przekonana, że pan mieszka w fortecy — powiedziała Juliana.
Pochylając się, żeby się jej przyjrzeć, Hawthorne Abendsen uśmiechnął się z roztargnieniem.
— Tak było. Ale musieliśmy dostawać się do niej windą, a ja nabawiłem się fobii. Byłem dosyć pijany, kiedy się to zdarzyło, ale tak jak pamiętam i jak mi opowiadają, nie chciałem stać w windzie, bo twierdziłem, że za linę ciągnie Jezus i jedziemy aż do samej góry. A ja uparłem się, że nie będę stał.
Juliana nie rozumiała.
— Hawth powtarzał, odkąd go znam, że kiedy ujrzy Jezusa, nie będzie stał, tylko usiądzie — wyjaśniła Caroline.
Juliana przypomniała sobie słowa hymnu.
— Zrezygnowaliście więc państwo z Wysokiego Zamku i sprowadziliście się z powrotem do miasta.
— Chciałbym zrobić pani coś do picia — powiedział Hawthorne.
— Bardzo proszę, ale nie old-fashioned. — Zdążyła już zauważyć stolik z kilkoma butelkami whisky, zakąskami, szklankami, lodem, mikserem, wiśniami w syropie i plasterkami pomarańczy. Podeszła tam, Abendsen jej towarzyszył. — Proszę Harpera z lodem — powiedziała. — To mi zawsze smakuje. Czy zna pan wyrocznię?
— Nie — odparł Hawthorne, nalewając jej whisky.
— Nie zna pan Księgi Przemian? — spytała zdumiona.
— Nie, nie znam — powtórzył, wręczając jej szklankę.
— Nie drocz się z panią — wtrąciła się Caroline.
— Czytałam pańską książkę — powiedziała Juliana. — Prawdę mówiąc, skończyłam ją dziś wieczorem. Skąd pan wiedział to wszystko, o tym innym świecie, który pan opisał?
Hawthorne nie odpowiedział; pocierał zgiętym palcem górną wargę i zmarszczony patrzył gdzieś obok niej.
— Czy korzystał pan z wyroczni? — spytała.
Spojrzał na nią.
— Nie chcę, żeby pan żartował i dowcipkował — powiedziała Juliana. — Proszę mi odpowiedzieć bez silenia się na dowcipy.
Przygryzając wargi, Hawthorne spuścił wzrok i oplótłszy się ramionami, kołysał się na piętach. Stojący w pobliżu umilkli i Juliana zauważyła, że ich nastrój się zmienił. Nie spodobało im się to, co powiedziała. Ale nie próbowała cofnąć swoich słów ani ich tuszować. Sprawa była zbyt ważna. Przebyła zbyt daleką drogę i zrobiła zbyt wiele, żeby przyjąć od niego coś innego niż prawdę.
— Trudno na to odpowiedzieć — odezwał się wreszcie Abendsen.
— Wcale nietrudno — zaprzeczyła Juliana.
Teraz wszyscy obecni ucichli; patrzyli na Julianę stojącą z Abendsenami.
— Niestety — powiedział Abendsen — nie mogę odpowiedzieć tak od razu. Musi pani się z tym pogodzić.
— Dlaczego zatem napisał pan tę książkę? — spytała.
Wskazując ręką ze szklanką Abendsen powiedział:
— Do czego służy ta broszka przy pani sukni? Ma odstraszać niebezpieczne duchy podziemnego królestwa? Czy tylko trzymać wszystko razem?
— Dlaczego pan zmienia temat? — spytała Juliana. — Unika pan odpowiedzi i robi bezsensowne uwagi. To dziecinne.
— Każdy ma swoje sekrety zawodowe — odparł Hawthome Abendsen. — Pani ma swoje, ja mam swoje. Czytając moją książkę, powinna ją pani przyjmować taką, jaką jest, tak jak ja przyjmuję to, co widzę. — Ponownie zrobił w jej stronę gest szklanką. — Bez wnikania, co jest naprawdę pod spodem, co z tego jest dziełem drutów albo fiszbinów i gąbki. Czyż ten rodzaj wzajemnego zaufania nie leży w naturze ludzkiej i nie spotykamy się z nim codziennie? — Wydawał się teraz drażliwy i podenerwowany, zapomniał o grzeczności, o roli gospodarza. I twarz Caroline, jak zauważyła Juliana kątem oka, przybrała wyraz bolesnego napięcia; wargi miała zaciśnięte, przestała się uśmiechać.
— W swojej książce — powiedziała Juliana — pokazał pan, że jest wyjście. Czy nie o to panu chodziło?
— Wyjście — powtórzył ironicznie.
— Zrobił pan dla mnie bardzo wiele — mówiła Juliana. — Widzę teraz, że nie ma się czego bać, chcieć, nienawidzieć albo unikać. Nie ma za czym gonić ani przed czym uciekać.
Przyglądał się jej badawczo, podzwaniając lodem w szklance.
— Według mnie jest na tym świecie wiele rzeczy godnych uwagi — powiedział.
— Dobrze wiem, o czym pan teraz myśli — odparła Juliana. Znała ten wyraz na twarzach mężczyzn, ale w tym wypadku jej to nie przeszkadzało. Zmieniła się pod tym względem. — W kartotece gestapo jest zapisane, że pociągają pana kobiety w moim typie.
— Gestapo nie istnieje od tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku — powiedział Abendsen z nieznacznym tylko drgnięciem w twarzy.
— No to SD czy jak się to nazywa.
— Czy zechce pani to wyjaśnić? — wtrąciła ostrym głosem Caroline.
— Chcę to wyjaśnić. Przyjechałam z jednym z nich do Denver. Prędzej czy później pokażą się tutaj. Powinniście pojechać gdzieś, gdzie was nie znajdą, a nie prowadzić dom otwarty i wpuszczać każdego z ulicy, tak jak mnie. Kiedy przyjedzie tu następny, nie będzie kogoś takiego jak ja, który by go powstrzymał.
— Powiedziała pani „następny” — odezwał się Abendsen po chwili milczenia. — Co się stało z tym, który przyjechał z panią do Denver? Dlaczego on się tu nie pokazuje?
— Bo poderżnęłam mu gardło — powiedziała Juliana.
— To jest coś. Usłyszeć taką rzecz od kobiety i to od kobiety, którą się widzi po raz pierwszy w życiu.
— Pan mi nie wierzy?
— Ależ tak. — Skinął głową. Uśmiechnął się do niej nieśmiałym, łagodnym, bezbronnym uśmiechem. Widocznie nawet nie przyszło mu do głowy, że to może być nieprawda. — Dziękuję — powiedział.