Zastępca dyrektora podjął:
— Jesteśmy już w Programie Separacji Statków Kosmicznych. Musimy zakończyć nasze dzieło, przez co rozumiem, przyjaciele, dosłownie zakończyć: doprowadzić Hartnetta do optymalnych osiągów, tak żeby mógł faktycznie żyć na Marsie bez odsyłania do warsztatów, gdy coś nawali — na okres okna startowego w przyszłym miesiącu. Czas startu jest ustalony na godzinę ósmą zero zero dnia dwunastego listopada. To daje nam czterdzieści trzy dni, dwadzieścia dwie godziny i jakieś parę minut. Nie więcej.
Na chwilę zapadła cisza, po czym podniosła się wrzawa. Nawet wyraz twarzy cyborga zmienił się dostrzegalnie, jakkolwiek nikt nie potrafiłby powiedzieć, na jaki. Zastępca dyrektora ciągnął dalej:
— To jeszcze nie wszystko. Data jest ustalona, nie da się jej zmienić, musimy się wyrobić; chcę wam teraz powiedzieć dlaczego. Światła poproszę.
Światła na sali przygasły i zastępca dyrektora nie czekając na znak rzucił przezrocze na ścianę w końcu sali, gdzie wszyscy mogli je widzieć, nawet cyborg ze swej odległej celi. Przedstawiało siatkę współrzędnych, z szeroką, czarną krechą biegnącą po przekątnej w górę do czerwonej linii. Jaskrawopomarańczowe litery tworzyły nagłówek: ŚCIŚLE TAJNE. TYLKO DO WGLĄDU.
— Pozwólcie, że wyjaśnię, co widzicie — rzekł zastępca dyrektora. — Czarna przekątna jest funkcją dwudziestu dwóch tendencji i wskaźników w zakresie od bilansu kredytów międzynarodowych po rozmiary maltretowania amerykańskich turystów przez zagranicznych urzędników państwowych. Miarą jest prawdopodobieństwo wybuchu wojny. Czerwoną linię na górze oznaczono D.W., co, mogę wyjaśnić, jest skrótem od Działań Wojennych. Nie ma tu pewności. Ale statystycy mówią nam, że na górnej granicy prawdopodobieństwo wybuchu wojny w czasie sześciu godzin wynosi dziewięć dziesiątych, a jak widzicie, zbliżamy się do niej.
Gwar ucichł. W sali zrobiło się jak w grobie. Wreszcie ktoś zapytał:
— Jaka jest skala czasu?
— Dane sięgają trzydzieści pięć lat wstecz — rzekł zastępca dyrektora.
Napięcie nieco zelżało. Biała przerwa na górze musiała oznaczać co najmniej parę miesięcy, nie minut. Wtem odezwała się Katarzyna Doughty:
— Czy gdzieś na tym widać, z kim czeka nas ta wojna?
Zastępca dyrektora zawahał się, po czym odpowiedział ostrożnie:
— Nie, tego nie ma na wykresie, lecz mniemam, że każdy z nas może sobie to dośpiewać. Chętnie podzielę się tu swoimi domysłami. Jeśli czytacie gazety, wiecie, że Chiny prawią bajki o zwiększonej produkcji żywności, jaką mogłyby dać światu stosując techniki uprawy z prowincji Sinkiang w australijskim interiorze. Cóż, bez względu na to, na co ta banda quislingów w Canberze skłonna jest wyrazić zgodę, jestem święcie przekonany, że nasz rząd nie wpuści Żółtków. W każdym razie jeśli chce utrzymać mój głos do następnych wyborów.
— To tylko moja prywatna opinia — dodał po chwili — do waszej prywatnej wiadomości; proszę tego nie protokołować. Nie znam żadnego oficjalnego stanowiska, a nawet gdybym znał, to i tak bym nie powiedział. Wszystko, co wiem, już wiecie i wy. Tendencja nie wygląda zbyt różowo. Obecnie wykazuje aż za szybko rosnące prawdopodobieństwo eskalacji konfliktu nuklearnego. Ekstrapolacja krzywej daje prawdopodobieństwo dziewięć dziesiątych w niecałe siedem lat. Co oznacza — dodał — że jeśli do tego czasu nie będziemy mieli zdatnej do przeżycia kolonii marsjańskiej, możemy nie dożyć tego, żeby ją w ogóle mieć.
Inż. elektryk, dr med., dr ppłk (dymis.) Rezerwy Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, Aleksander Bradley. Kiedy opuszczał konferencję zmieniając stroskany na potrzeby odprawy wyraz twarzy na bardziej naturalne, szczerze rozradowane oblicze dla świata, cyborga dekompresowano w naturalnej komorze marsjańskiej. Jego opiekunowie byli nieco zaniepokojeni. Wprawdzie nie umieli odczytywać emocji z jego twarzy, to jednak umieli je wyczytać z jego serca, oddechu i objawów życiowych, które telemetrycznie płynęły do nich niepowstrzymanym strumieniem, i wychodziło na to, że cyborg znajduje się w stanie pewnego załamania nerwowego. Zaproponowali mu przełożenie sprawdzianu, lecz odmówił ze złością.
— Czyszszsz nie wiecie, że prawie mamy wojnę? — zapytał piskliwie i nie odpowiadał na ponowne nagabywania. Zdecydowali się przeprowadzić testy, a zaraz po ich ukończeniu ponownie przebadać jego profil psychiczny.
W wieku dziesięciu lat Aleksander Bradley stracił ojca i lewe oko. W niedzielę po Dniu Dziękczynienia całą rodziną wracali samochodem z kościoła. Chwycił przymrozek. Ranna rosa zamarzła powlekając drogę niewyczuwalnie cienką gładzią. Ojciec Brada prowadził z wielką ostrożnością, ale samochody jechały przed nim, samochody jechały za nim, samochody jechały mu naprzeciw drugim pasmem dwukierunkowej drogi: zmuszony był utrzymywać określoną prędkość i odpowiadał półsłówkami na odżywki członków rodziny. Był uważny, ale nie był dość uważny. Kiedy nadciągnęła katastrofa, nie mógł nic zrobić, żeby jej uniknąć. Siedzący na przednim siedzeniu obok ojca Brad miał wrażenie, że jadąca z naprzeciwka furgonetka powoli i spokojnie zjeżdża w lewo, jak gdyby brała zakręt. Tylko że nie było tam dla niej miejsca na skręt. Ojciec Brada przycisnął hamulec i nie puszczał. Ich samochód zwolnił i wpadł w poślizg. I przez parę sekund chłopiec siedział i patrzył, jak tamten samochód bokiem sunie wprost na nich, a oni sami łagodnym ślizgiem nieuchronnie wpadają wprost na niego. Był w tym i majestat, i nieśpieszność, i nieuchronność. Nikt nic nie powiedział — ani Brad, ani jego ojciec, ani matka Brada na tylnym siedzeniu. Nikt nic nie zrobił, poza tym, że zastygli w skamieniałych pozach, niczym aktorzy w żywym obrazie Ministerstwa Komunikacji. Ojciec siedział milczący i wyprostowany za kierownicą, w skupieniu zapatrzony w tamten samochód. Kierowca tamtego samochodu z pytaniem w szeroko rozwartych oczach spoglądał przez ramię w ich stronę. Żaden z nich nie drgnął do chwili zderzenia. Nawet na lodzie tarcie ich hamowało i nie mogli poruszać się z wiele większą wypadkową prędkością niż czterdzieści kilometrów na godzinę. Tyle wystarczyło. Obaj kierowcy zginęli — ojciec Brada został wbity na kolumnę kierownicy, tamtemu ucięło głowę. Brad z matką, mimo zapiętych pasów, doznali złamań, ran i stłuczeń, jak również obrażeń wewnętrznych; ponadto ona straciła na zawsze władzę w lewym nadgarstku, zaś jej syn stracił oko. W dwadzieścia trzy lata później śniło mu się to nadal, jak gdyby wydarzyło się dopiero co. We śnie serce stawało mu w gardle ze strachu i budził się zlany potem i z krzykiem, i bez tchu.
Nie wszystko poszło na straty. Odkrył, że za cenę oka zyskał niemało. Po pierwsze, ubezpieczeniową premię za życie ojca i okaleczenie każdego z uczestników wypadku. Po drugie okaleczenie ustrzegło go przed wojskiem, a pozwoliło mu wstąpić do Piechoty Morskiej w cywilnym zasadniczo charakterze, kiedy potrzebował praktyki w swej specjalności. Po trzecie, zapewniło mu dogodny pretekst do unikania co głupszych niebezpieczeństw i co bardziej kłopotliwych powinności wieku młodzieńczego. Nigdy nie musiał wykazywać swej odwagi w brutalnych sportach i zawsze bywał zwalniany z tych wszystkich ćwiczeń, których nie cierpiał najbardziej. I — po czwarte, a zarazem najważniejsze, otrzymał za darmo wykształcenie. Zgodnie z postanowieniami Pomocy Dzieciom Upośledzonym w ramach systemu opieki społecznej w jego rodzinnym stanie zapewniono mu utrzymanie przez całą szkołę, uniwersytet i studia doktoranckie. Zyskał cztery stopnie naukowe, co uczyniło zeń jednego z największych na świecie specjalistów od układów percepcyjnych oka. Per saldo była to korzystna transakcja. Nawet uwzględniając stratę poniesioną przez matkę, która ostatnie dziesięć lat życia spędziła w stanie miernego cierpienia i niezmiernego rozstroju nerwowego.