Brad wylądował w programie Człowieka Plus, ponieważ nikogo lepszego by nie dostali. Wybrał sobie pracę w Piechocie Morskiej, ponieważ nigdzie by łatwiej nie znalazł obiektów doświadczalnych spreparowanych przez odłamek pocisku, szkocki miecz obosieczny i filipiński kordelas w szpitalach polowych Tanzanii, Borneo i Cejlonu. Pracę jego dostrzeżono na wysokich szczeblach hierarchii wojskowej. Brada nie przyjęli — oni go powołali.
Nie był pewien jedynie, czy Człowiek Plus jest akurat tym najlepszym, co jemu mogło się trafić. Innych do programu kosmicznego przyciągnął splendor lub apele do poczucia obowiązku. Z Bradleyem sprawa miała się zupełnie inaczej. Jak tylko pojął, do czego zmierza człowiek przybyły z Waszyngtonu, roztoczyły się przed nim widoki i perspektywy. To był nowy tor. Oznaczał rezygnację z pewnych planów, odroczenie innych. Ale widział, dokąd go doprowadzi: za trzy, powiedzmy, lata udziału w opracowywaniu układów optycznych cyborga czeka go światowa sława. Po czym rzuci program i wkroczy na bezkresne, soczyste pastwiska prywatnej praktyki; Na sto tysięcy Amerykanów stu ośmiu ma z natury całkowitą utratę funkcji w jednym lub obojgu oczach. Dawało to w sumie ponad trzysta tysięcy potencjalnych pacjentów, z których wszyscy, jak jeden mąż, chcieliby leczyć się u najlepszego specjalisty. A praca przy programie Człowieka Plus automatycznie kreuje go na najlepszego fachowca w tej dziedzinie. Będzie miał swoją prywatną klinikę przed czterdziestką. Niewielką. Akurat w sam raz, żeby mógł nadzorować ją osobiście w każdym drobiazgu i poprowadzić przy pomocy młodszego personelu przez siebie wyszkolonego i pracującego pod jego kierunkiem. Przyjmowałby do, och, może pięciuset, a może sześciuset pacjentów rocznie — jeden procent ewentualnych pacjentów. Jaka to będzie cząstka? Przynajmniej połowa to ci od najgrubszych portfeli i najlżejszej ręki do wydawania pieniędzy. Oraz, rzecz jasna, margines na działalność charytatywną. Przynajmniej ze stu rocznie — za darmo wszystko, nawet telefony u wezgłowia. Za to kilkuset tych, którzy mogą zapłacić, zapłaci słono. Klinika Bradleya (w jego uszach pobrzmiewało to już równie szacownie i dystyngowanie co „Menningera”) będzie wzorem dla służby zdrowia na całym świecie i przyniesie mu cholerną kupę szmalu.
Nie była to wina Bradleya, że z tych trzech lat zrobiło się ponad pięć. I nawet nie jego działka programu spowodowała te opóźnienia. Przynajmniej nie większość z nich. Tak czy inaczej, nadal był młody. Odejdzie z programu mając przed sobą dobre trzydzieści lat pracy, chyba że zdecyduje się na wcześniejszą emeryturę, może zatrzymując stanowisko konsultanta i pakiet akcji Kliniki Bradleya. Praca zaś w programie kosmicznym miała też swoje inne plusy: wielu jego współpracowników pożeniło się z bardzo atrakcyjnymi kobietami. Bradleya nie interesował ożenek, lecz bardzo lubił posiadać żony.
Wróciwszy do siedmiopokojowego królestwa swojej pracowni Brad podkręcił swych podwładnych, żeby zapewnić gotowość nowego ogniwa mediacyjnego siatkówki do transplantacji w ciągu tygodnia, po czym spojrzał na zegarek. Jeszcze nie było jedenastej. Wykręcił numer Torrawaya i po chwili miał go na linii.
— Idziesz na lunch, Róg? Chciałbym z tobą pogadać o tym nowym przeszczepie.
— Och, niestety, Brad. Bardzo żałuję. Ale co najmniej trzy najbliższe godziny przesiedzę w komorze z Willym Hartnettem. Może jutro.
— Zatem do jutra — rzekł Brad wesolutko i odłożył słuchawkę. Nie był zaskoczony; sprawdził już wcześniej harmonogram Torrawaya. Był za to zadowolony. Oznajmił swojej sekretarce, że udaje się na konferencję poza Instytutem, a potem na lunch i że wróci po drugiej, po czym wezwał samochód. Wprowadził do niego współrzędne skrzyżowania z uliczką, na której mieszkał Roger Torraway. Na której mieszkała Dorka.
Pięć
Potwór ponownie zostaje śmiertelnikiem
Kiedy Brad pogwizdując odjechał, radio w jego samochodzie było pełne wiadomości ze świata. Dziesiąta Dywizja Strzelców Górskich wycofała się na umocnione pozycje w Riverdale. Tajfun zniszczył zbiory ryżu w południowo-wschodniej Azji. Prezydent Deshatine polecił delegacji Stanów Zjednoczonych opuścić debatę Narodów Zjednoczonych nad podziałem zasobów deficytowych.
Było wiele wiadomości, które nie znalazły się w przecież dźwiękowym jedynie radiu albo dlatego, że siewcy wiadomości ich nie znali, albo nie uznali ich za ważne. Nie padło, na przykład, ani jedno słowo na temat dwóch chińskich dżentelmenów bawiących z pewną misją w Australii, ani na temat wyników pewnych tajnych badań popularności, które prezydent trzymał w sejfie, ani na temat testów robionych Willy’emu Hartnettowi. Zatem Brad nie usłyszał o żadnej z tych rzeczy. Gdyby usłyszał i pojął ich doniosłość, wziąłby to sobie do serca. Bo nie był po prostu człowiekiem bez serca. Ani złym. Brad nie był po prostu szczególnie dobrym człowiekiem.
Od czasu do czasu wypływała owa kwestia, kiedy, na przykład, nadszedł czas pozbycia się dziewczyny lub odtrącenie przyjaciela, który pomagał mu w drodze na szczyt. Od czasu do czasu spotykał się z zarzutami. Wówczas uśmiechał się i wzruszał ramionami, i zwracał uwagę, że ten świat nie należy do sprawiedliwych. Lancelot nie zwyciężył we wszystkich turniejach. Od czasu do czasu zły czarny rycerz zrzucał go na ziemię. Bobby Fisher nie był najsympatyczniejszym szachistą na świecie, tylko najlepszym. I tak dalej.
Tak więc Brad wyznałby, że nie jest ideałem człowieka wedle norm społecznych. I rzeczywiście nie był. Coś w nim skrzywiło się w dzieciństwie. Guz egoizmu na jego czaszce zrobił się tak wielki, że Bradley widział cały świat z perspektywy tego, co może z niego mieć. Wojna z Chinami? Zaraz, zobaczmy — kalkulował — z pewnością przyniesie mnóstwo zabiegów operacyjnych: może dochrapię się własnego szpitala. Kryzys światowy? Pieniądze ulokował w ziemi uprawnej; ludzie zawsze będą jeść.
Zachwycający to on nie był. Niemniej jednak był na tym świecie najlepszym człowiekiem do zrobienia tego, czego cyborg potrzebował: chodziło mianowicie o wyposażenie Willy’ego Hartnetta w ogniwo pośrednie między bodźcem a interpretacją. Co sprowadza się do tego, że pomiędzy widzianym przez cyborga przedmiotem a wnioskami, jakie z tego wyciąga jego mózg, musi gdzieś znajdować się faza, w której zostają odsiane zbędne informacje. Inaczej cyborg by po prostu zwariował.
Żeby zrozumieć, na czym to polega, weźmy taką żabę. Wyobraźmy sobie żabę jako funkcjonalną maszynę do robienia żabich dzieci. Jest to Darwinowski punkt widzenia i do tego właściwie sprowadza się cała teoria ewolucji. Żeby osiągnąć swój cel, żaba musi utrzymać się przy życiu tak długo, aż osiągnie dojrzałość i zajdzie w ciążę albo postara się, aby samica zaszła w ciążę. To znaczy, że musi robić dwie rzeczy. Musi jeść. I musi nie dać się zjeść. Jak na kręgowca, żaba jest tępawym i prymitywnym stworzeniem. Ma mózg, jednak niewielki ani też skomplikowany. Mózg żaby nie ma nadmiaru pojemności na swawole, a zatem nie marnuje jej na to, co nieistotne. Ewolucja jest zawsze oszczędna. Samce żaby nie pisują wierszy ani nie zadręczają się obawami o niewierność żab samic. Nie pragną też rozmyślać o sprawach bezpośrednio nie związanych z utrzymaniem się przy życiu.
Oko żaby jest równie proste. W oczach ludzkich istnieją złożoności, o jakich żabom się nie śniło. Przypuśćmy, że człowiek wchodzi do pokoju, w którym znajduje się stół, na stole talerz, a na talerzu befsztyk z frytkami; nawet gdyby ten człowiek utracił słuch, smak i węch, to skusi się na jedzenie. Jego oko zatrzyma się na befsztyku. Jest w oku takie miejsce zwane „plamką żółtą”, taki fragment, którym osobnik widzi najwyraźniej, i właśnie to miejsce naprowadza na cel. U żaby tego nie ma; jeden fragment jej oka jest równie dobry jak każdy inny. Czy równie zły. Ponieważ interesującą właściwością widzenia przez żabie oko tego, co dla żaby jest odpowiednikiem befsztyka — mianowicie robaka na tyle dużego, żeby wart był połknięcia, lecz na tyle małego, żeby sam nie próbował połknąć — jest to, że żaba nie widzi jedzenia, o ile jedzenie nie zachowuje się jak jedzenie. Zasypmy żabę najpożywniejszymi pasztetami z siekanych insektów, jakie potrafimy wypichcić — zdechnie z głodu. Chyba, że napatoczy się biedronka.