Dziwne to zachowanie zaczyna nabierać sensu, jeśli zastanowić się nad tym, jak żaba żeruje. Żaba wypełnia bardzo zgrabną niszę ekologiczną. W stanie naturalnym nikt nie zaśmieca owej niszy siekanym pasztetem. Żaba zjada insekty, więc to, co żaba widzi, to są insekty. Jeśli przez jej pole widzenia przemyka coś, co ma właściwy insektowi rozmiar i porusza się z właściwą insektowi prędkością, żaba nie debatuje, czy jest głodna, czy nie, ani który insekt jest smaczniejszy. Zjada go. Po czym powraca do czekania na następnego.
W laboratorium jest to cecha samobójcza. Można oszukać żabę strzępkiem materiału, kawałkiem drewienka na sznurku, czymkolwiek, aby tylko poruszało się odpowiednio i miało właściwą wielkość. Będzie to jadła i zagłodzi się na śmierć. Ale w naturze takich oszustw nie ma. W naturze tylko owady poruszają się jak owady, a każdy owad jest żabim obiadem. Nietrudno zrozumieć tę zasadę. Opowiedz o tym naiwnemu koledze, a on odpowie: „Ano, tak, rozumiem. Żaba po prostu ignoruje wszystko, co nie wygląda jak owad”. Bzdura! Nic podobnego. Żaba nie ignoruje nieowadopodobnych obiektów. Ona ich po prostu nie widzi. Podłącz się do nerwu optycznego żaby i z wolna przeciągnij przed nią kamyk — za duży, za powolny — a żaden instrument nie złowi impulsu nerwowego. Bo go nie będzie. Oko nie sili się, żeby „widzieć” to, o czym żaba nie chce wiedzieć. Ale machnij przed nią zdechłą muchą, a czujniki aparatu pomiarowego już drżą, nerw przekazuje informację, język żaby strzela i chwyta.
I tak dochodzimy do cyborga. Otóż rola Bradleya sprowadzała się do tego, że wprowadził pomiędzy rubinowe skomplikowane oczy a udręczony ludzki mózg Willy’ego Hartnetta ogniwo pośrednie, które filtrowało, tłumaczyło i porządkowało wszelkie wzrokowe sygnały wejściowe cyborga. „Oko” widziało wszystko, nawet w ultrafioletowej części widma, nawet w podczerwieni. Mózg nie potrafił poradzić sobie z tak szerokim strumieniem impulsów. Mediacyjne ogniwo Bradleya kasowało zbędne bity. Jego konstrukcja stanowiła szczytowe osiągnięcie, gdyż Bradley naprawdę był wyjątkowo dobry na tym jednym polu, na którym był dobry. Lecz nie było go na miejscu, żeby to zainstalować. Tak więc dlatego, że Bradley miał randkę, i również dlatego, że prezydent Stanów Zjednoczonych musiał pójść do ubikacji, a dwaj Chińczycy, Sing oraz Sun, zapragnęli poznać smak pizzy, inaczej potoczyła się historia świata.
Jerry Weidner, pierwszy asystent Bradleya, kierował powolnym, żmudnym procesem przestawiania układów wzrokowych cyborga. Robota miała charakter mrówczej dłubaniny. Jak wszystko, przez co musiał przejść, stanowiła dla Willy’ego Hartnetta skrajną udrękę. Czuciowe nerwy powiek dawno już zostały usunięte, w przeciwnym razie dniem i nocą przeszywałby go okrutny ból. Mimo to odczuwał, co się dzieje — jeśli nie jako ból, to jako irytującą świadomość, że ktoś wodzi ostrymi narzędziami po bardzo wrażliwych fragmentach jego anatomii. Obecnie jego widzenie utrzymywano w stanie spoczynku, toteż „widziaj” jedynie mgliste, poruszające się cienie. Całkiem dosyć. Nienawidził tego. Leżał tak przez ponad godzinę, podczas gdy Weidner i spółka majstrowali przy potencjometrach, notowali odczyty, gadali do siebie cyframi, które są językiem ludzi techniki. Kiedy już wreszcie zadowoliło ich natężenie pola jego układu widzenia i pozwolili mu wstać, o mało nie runął bez ostrzeżenia.
— Zzzasssrańssstwo — warknął. — Zzzznów kręciek.
Zaniepokojony i przybity Weidner rzekł:
— No dobrze, lepiej poprośmy o zbadanie tych zawrotów głowy.
Zatem wszystko opóźniło się o dalsze pół godziny, kiedy to ekipy od równowagi badały jego odruchy, aż,wybuchnął:
— O Jezzzu, odwalcie sssię. Mogę sssstać na jednej nodzzze przezzz nassstępne dwadzzzieścia godzzzin, no i co zzz tego?
Ale trzymali go mimo wszystko na tej jednej nodze i mierzyli, na ile potrafi zbliżyć koniuszki palców, mając widzenie w stanie spoczynku. Ekipy od równowagi uznały się następnie za usatysfakcjonowane, ale nie Jerry Weidner. Zawroty głowy zdarzały się już poprzednio i nigdy nie ustalono ich przyczyn w przekonujący sposób: czy należało ich szukać we wbudowanym mechanicznym horyzoncie, czy w prymitywnych, naturalnych kostkach strzemiączka i kowadełka w uchu. Weidner nie miał pewności, że to się bierze z systemu mediacyjnego, za który sam ponosił szczególną odpowiedzialność, ale też i nie miał pewności, że się nie bierze. Pragnął, żeby Brad wrócił do cholery ze swego długiego lunchu.
W tym czasie na drugiej półkuli przebywali ci dwaj Chińczycy imieniem Sing oraz Sun. Nie są to postacie ze świńskich kawałów. Takie nosili imiona. Pradziadek Singa zginął na lufie rosyjskiej armaty po nieudanej próbie przepędzenia białych diabłów z Chin, podjętej przez Pięści Sprawiedliwego Ładu. Ojciec spłodził go podczas Długiego Marszu i zginął przed jego urodzeniem w walce z żołnierzami sprzymierzonego z Czang Kajszekiem generała. Sam Sing miał już dziewięćdziesiąt lat. Ściskał dłoń Towarzysza Mao i zawracał Żółtą Rzekę dla jego następców, teraz zaś nadzorował największy w swojej karierze projekt hydrotechniczny w australijskim mieście Fitzroy Crossing. Była to jego pierwsza dłuższa podróż poza terytorium Nowej Ludowej Azji. Wiązał z nią trzy pragnienia: zobaczyć nie ocenzurowany film pornograficzny, wypić flaszkę szkockiej, która pochodzi ze Szkocji, a nie z Ludowej Prowincji Honsin, i skosztować pizzy. Ze swoim towarzyszem Sunem na początek nieźle pociągnął szkockiej, wywiedział się, gdzie obejrzeć film i właśnie przymierzał się do pizzy.
Sun był dużo młodszy — jeszcze przed czterdziestką — i mimo wszystko cierpiał na szacunek dla wieku swego towarzysza. Nie bez znaczenia był również fakt, że Sun stał kilka szczebli niżej w hierarchii społecznej od starszego Chińczyka, jakkolwiek bezsprzecznie był wschodzącą gwiazdą technoprzemysłowego skrzydła Partii. Sun wodził przez okrągły rok ekipę kartograficzną po całej Wielkiej Pustyni Piaszczystej i właśnie wrócił. To nie był sam piasek. To była gleba — dobra, orna, żyzna gleba, której brakowało jedynie w śladowych ilościach paru elementów i wody. To, co Sun naniósł na mapę, obrazowało skład chemiczny gleby na obszarze trzech milionów kilometrów kwadratowych. Sunowa mapa gleby plus Singowy wielki napowietrzny akwedukt z czternastoma wielkimi stacjami pomp o napędzie jądrowym miały się równać nowemu życiu dla tych milionów kilometrów kwadratowych pustyni. Chemiczne dodatki + destylowana za pomocą energii słonecznej woda z dalekiego oceanu = dziesięć zbiorów rocznie dla stu milionów Nowoaustralijczyków chińskiego pochodzenia.
Projekt został skrupulatnie przestudiowany i zawierał tylko jeden słaby punkt. Starzy Nowoaustralijczycy, produkt prokreacyjnych zapędów z okresu po II wojnie światowej, nie chcieli, żeby Nowi Nowoaustralijczycy przybyli uprawiać tę ziemię. Chcieli jej dla siebie. Wchodząc do pizzerii Dannego przy głównej ulicy Fitzroy Crossing Sun z Singiem natknęli się na wychodzących z niej dwóch Starych Nowoaustralijczyków, niejakiego Kościankę i niejakiego Gradeczka, którzy na nieszczęście rozpoznali Singa z fotografii w gazetach. Rozległy się wyzwiska. Chińczycy rozpoznali zapach zwietrzałego piwa i uznawszy, że to zwykła pijacka zaczepka, usiłowali wejść, ale Kościanko z Gradeczkiem wypchnęli ich za drzwi na ulicę. Ruszyła karuzela wojny i dziewięćdziesięcioletnia czaszka Singa rozprysła się o krawężnik. W tym momencie Sun wyciągnął pistolet, którego w świetle prawa w ogóle nie posiadał, i zastrzelił obu napastników.