Przed drzwiami męskiej toalety złapał go zastępca dyrektora.
— Cholernie parszywa historia — rzekł. — Wiesz chyba, że jesteś…
— Wiem — rzekł Torraway, zadowolony z opanowania w swoim głosie.
— Trzeba będzie szybko dojść, co się stało. Zbieramy się u mnie w gabinecie za dziewięćdziesiąt minut. Dostaniemy wstępne wyniki autopsji. Chcę, żebyś tam był.
Roger skinął głową, spojrzał na zegarek i zgrabnie odmaszerował. „Pomyślał, że najważniejsze to nie stać w miejscu, udawać tak zajętego, żeby mu nie przeszkadzano. Niestety nie przychodziło mu na myśl nic takiego, co mógłby robić czy chociażby udawać, że robi, aby opędzić się od rozmów. Nie — uświadomił sobie — nie rozmów. Od myśli chciał się opędzić, od myślenia o sobie. Nie bał się. Nie klął losu. Po prostu nie był przygotowany, by spojrzeć na osobiste dla niego konsekwencje śmierci Willy’ego Hartnetta, nie w tej chwili…
Podniósł wzrok: ktoś wołał go po imieniu. To Jon Freeling, asystent Brada od układów percepcyjnych, który poszukiwał swego szefa.
— No, nie — rzekł Torraway ucieszony, że rozmawia o czymś innym niż śmierć Willy’ego czy jego własna przyszłość. — Nie wiem, gdzie jest. Chyba wyszedł na lunch.
— Dwie godziny temu. Dadzą mu popalić, jeśli nie znajdę go przed tym spotkaniem u zastępcy. Sam chyba nie odpowiem na te wszystkie pytania na poczekaniu, a nie mogę iść go szukać, bo akurat przenoszą cyborga do mojej pracowni i muszę…
— Ja ci go znajdę — rzekł pośpiesznie Torraway. — Zadzwonię do domu.
— Próbowałem. Nic z tego. I nie zostawił numeru, pod którym można go złapać.
Torraway puścił oko, odczuwając nagłą ulgę, zachwycony, że może przyjąć to wyzwanie.
— Znasz Brada — powiedział. — Wiesz, że ten chłopak żadnej kiecce nie przepuści. Już ja go znajdę.
I wsiadłszy do winy wjechał na piętro administracyjne, minął dwa zakręty korytarza i zastukał do drzwi z tabliczką „Dział Statystyki”. Praca ludzi za tymi drzwiami miała bardzo mało wspólnego ze statystyką. Drzwi nie otworzyły się od razu: zamiast nich otworzył się judasz i wyjrzało błękitne oko.
— Pułkownik Torraway, w pilnej sprawie.
— Chwileczkę — odpowiedział dziewczęcy głos: rozległ się łoskot i zgrzytanie, po czym drzwi otwarto i dziewczyna go wpuściła. W pokoju siedzieli jeszcze czterej inni osobnicy, wszyscy w cywilnych ubraniach i raczej niepozorni z wyglądu, tak jak chcieli wyglądać. Każdy miał staroświeckie biurko z żaluzjowym zamknięciem blatu, mebel, jakiego nikt się nie spodziewa w nowoczesnym biurze agencji kosmicznej. Żaluzje można było zaciągnąć w mgnieniu oka kryjąc to, co leży na biurkach; właśnie były zaciągnięte.
— Chodzi o doktora Aleksandra Bradleya — powiedział Roger. — Jest pilnie potrzebny za jakąś godzinę, a jego ludzie nie mogą go znaleźć. Komandor Hartnett nie żyje i…
— Wiemy o komandorze Hartnetcie — powiedziała dziewczyna. — Chce pan, żebyśmy odszukali panu doktora Bradleya?
— Nie, sam się tym zajmę. Ale mam nadzieję, że podpowiecie mi, gdzie zacząć poszukiwania. Wiem, że macie nas wszystkich na oku, wiecie, co robimy poza programem i w ogóle.
W samej rzeczy nie puścił do niej oka, lecz to oko słychać było w jego głosie. Dziewczyna przez chwilę przyglądała mu się z powagą.
— Jest prawdopodobnie…
— Zaczekaj — zawołał mężczyzna przy biurku za jej plecami; głos miał zaskakująco gniewny.
Pokręciła głową, zbywając go nawet bez spojrzenia.
— Proszę sprawdzić w hotelu Chero-Strip Hover — powiedziała. — Zwykle używa nazwiska Beckwith. Radzę panu zatelefonować. Może lepiej będzie, jeśli my to zrobimy, ze względu na…
— Och, nie — rzekł beztrosko Torraway, zdecydowany nie wyręczać się nikim. — Muszę sam z nim porozmawiać.
Młody mężczyzna odezwał się stanowczo:
— Doktorze Torraway, naprawdę radzę, żeby pan nam pozwolił to załatwić…
Lecz on już wycofywał się za drzwi, już się kłaniał, już nic nie słyszał. Postanowił nie zawracać sobie głowy telefonowaniem, tylko pojechać do tego motelu, przynajmniej ważny powód, żeby wyrwać się z Instytutu i zebrać myśli.
Na zewnątrz klimatyzowanych budynków Instytutu Tonka pławiła się w coraz większym upale. Słońce przenikało nawet przyciemnioną przednią szybę, wypełniając samochód żarem, który opierał się układowi chłodzenia. Nie mając wprawy Torraway prowadził ręcznie z taką nieudolnością, że przednie koła wpadały w poślizg przy braniu zakrętów. Motel — piętnaście pięter wysokości i jedna tafla szkła — zdawał się kierować promienie słoneczne prosto na niego, jak wojownicy Archimedesa broniący Syrakuz. Z przyjemnością wysiadł na podziemnym parkingu i pojechał na górę ruchomymi schodami do holu. Hol był tej samej wysokości co budynek, zamknięty ze wszystkich stron, z pokojami zawieszonymi dokoła i z krzyżówką pomostów i galerii w powietrzu. Recepcjonista nigdy nie słyszał o doktorze Aleksandrze Bradleyu.
— Sprawdź Beckwitha — poradził Torraway podsuwając banknot. — On miewa czasami kłopoty z zapamiętaniem własnego nazwiska.
Wszystko to na nic, recepcjonista albo nie mógł znaleźć Bradleya, albo nie chciał. Roger wyjechał z parkingu, zatrzymał się w słonecznym skwarze i medytował, co robić dalej. Niewidzącymi oczami wpatrywał się w zwierciadło basenu, który w systemie klimatyzacyjnym motelu służył za pochłaniacz ciepła. Chyba powinien łapać Brada telefonicznie w jego mieszkaniu — pomyślał. Powinien to zrobić, zanim opuścił hoclass="underline" nie bardzo chciało mu się wracać i wjeżdżać z powrotem. Czy też dzwonić z samochodu, jeśli już o tym mowa; samochodowy telefon jest nadajnikiem radiowym, a lepiej, żeby rozmowa odbyła się w cztery oczy. Mógłby pojechać do domu i stamtąd zadzwonić — kombinował — …nie więcej niż pięć minut jazdy…
W którym to punkcie po raz pierwszy dotarło do Rogera, że powinien opowiedzieć swojej żonie o tym, co zaszło. Nie palił się do tej powinności. Powiedzenie Dorce pociągało za sobą niestety powiedzenie tego wszystkiego samemu sobie. Ale Rogera cechowało prawidłowe podejście do rzeczy nieuniknionych, choćby i niemiłych, i starając się myśleć o rzeczach obojętnych zawrócił samochód w kierunku domu i Dorki.
Niestety Dorki nie zastał. Zawołał ją z przedpokoju, zajrzał do jadalni, rzucił okiem na basen za domem, sprawdził w obu łazienkach. Nie ma Dorki. Z pewnością na zakupach. Było to irytujące, lecz nic nie mógł poradzić i już miał zostawić jej kartkę, gdy wyglądając przez okno i próbując wymyślić, co napisać, dostrzegł, że właśnie zajeżdża swoją mikroskopijną dwuosobówką. Spodziewał się, że będzie zaskoczona. Nie spodziewał się, że stanie w miejscu, że jej piękne brwi uniosą się i znieruchomieją, ą jej mina nie zdradzi w ogóle żadnej emocji. Wyglądała jak swoja własna fotografia, gdy tak zastygła w pół kroku.