Powiedział:
— Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać. Przyjechałem właśnie z Chero-Strip, bo chodzi tu również o Brada, ale…
Ożyła i przerwała mu uprzejmie:
— Pozwolisz, że wejdę i usiądę.
Nadal z twarzą bez żadnego wyrazu przystanęła w przedpokoju, żeby przejrzeć się w lustrze. Wygładziła jakąś skazę na policzku, napuszyła włosy, wkroczyła do salonu i usiadła nie zdejmując kapelusika.
— Straszny dzisiaj upał, prawda? — zauważyła.
Roger także usiadł, próbując zebrać myśli. Najważniejsze, żeby jej nie przestraszyć. Kiedyś oglądał program telewizyjny o tym, jak się przynosi złą wiadomość, w którym jakiś wynajęty psychoanalityk produkował się w nadziei, że zwabi klientów do swej pustej poczekalni, bo ze strachu przed oskarżeniem o brak etyki nie odważył się wynająć sobie naganiaczy. Nigdy nie wal prosto z mostu — radził. Daj się człowiekowi przygotować. Mów to stopniowo, po trochu. Rogerowi wydało się to wówczas komiczne i jak dziś pamiętał, co opowiadał o tym Dorce: „Kochanie, masz przy sobie swoją kartę kredytową?… No cóż, przyda ci się na czarną suknię… Czarną suknię na pogrzeb… Na pogrzeb, na który musimy iść i na którym będziesz chciała ładnie wyglądać ze względu na osobę nieboszczyka… No cóż, w końcu miała już swoje latka. I wiesz, że nie najlepiej prowadziła. Policjanci twierdzą, że nie cierpiała po rozbiciu furgonetki w drobny mak. Twój ojciec trzyma się bardzo dzielnie”. Oboje naśmiewali się z tego.
— No więc słucham — powiedziała Dorka zachęcająco i sięgnęła do pudełka na stoliku po papierosa. Kiedy go przypalała, Roger zauważył drżenie butanowego płomyka i ze zdumieniem uprzytomnił sobie, że Dorce trzęsą się ręce. Był i zaskoczony, i zadowolony: najwyraźniej szykowała się na jakąś złą wiadomość. Zawsze była niezwykle spostrzegawcza — pomyślał z podziwem, a skoro już się przygotowała, zaryzykował:
— Chodzi o Willy’ego Hartnetta, kochanie — rzekł łagodnie. — Coś się stało dziś rano i…
Urwał, czekając, aż się do niego dostroi. Sprawiała wrażenie bardziej zakłopotanej niż przejętej.
— On nie żyje — rzekł krótko Torraway i umilkł, żeby to do niej dotarło.
Kiwnęła głową w zamyśleniu. Nie dociera — pomyślał Roger z ubolewaniem. — Ona jeszcze nie rozumie. Lubiła Willy’ego, ale nie płacze, nie krzyczy ani nie okazuje w ogóle żadnych uczuć. Dokończył myśl rezygnując z delikatności:
— I oczywiście oznacza to, że teraz jest kolej na mnie — rzekł usiłując mówić powoli. — Pozostali nie wchodzą w grę, pamiętasz, mówiłem ci. No więc to mnie zechcą… hm… przygotować do lotu na Marsa.
Jej mina wprawiła go w zdumienie. Nieśmiała i spłoszona, niemal tak, jak gdyby oczekiwała czegoś gorszego i ciągle nie mogła uwierzyć, że to nie nastąpi. Powiedział zniecierpliwiony:
— Nie rozumiesz, co mówię, kochanie?
— Ależ tak, rozumiem. To znaczy… no wiesz, trochę ciężko to ogarnąć myślą.
Skinął głową usatysfakcjonowany, ona zaś ciągnęła:
— Ale pogubiłam się. Bo chyba na początku mówiłeś coś o Bradzie i Chero-Strip?
— Och, przepraszam, wiem, zasypuję cię wszystkim naraz. Tak. Powiedziałem, że właśnie byłem w tym motelu, szukałem Brada. Widzisz, zdaje się, że to właśnie układ percepcyjny nawalił i że to zabiło Willy’ego. Trudno, Bradleya broszka. I jak na złość akurat dzisiaj musiał wybyć na taki długi lunch, żeby… no cóż, chyba o Bradzie nie muszę ci mówić. Pewnie gzi się gdzieś z jakąś pielęgniarka. Alę nie chciałbym być w jego skórze, jeśli nie zjawi się na zebraniu… — urwał i spojrzał na zegarek. — Uff, sam muszę wracać. Ale bardzo chciałem, żebyś usłyszała o tym ode mnie.
— Dziękuję ci, kochanie — powiedziała z roztargnieniem, podążając za jakąś myślą. — Czy nie lepiej było do niego zadzwonić?
— Do kogo?
— Do Brada, oczywiście.
— Ach. Ach, oczywiście, tylko że to raczej poufne. Nie chciałem, żeby ktokolwiek nas podsłuchał. I tak musiałem pójść do Bezpieki po wskazówkę, gdzie on się może podziewać.
Nagle zaświtała mu w głowie pewna myśl; wiedział, że Dorka lubi Brada, i przez pół sekundy rozważał, czy nie zdenerwowała się jego prowadzeniem. Owa myśl zmyła się sama i wyrzucił z siebie w zachwycie:
— Kochanie, muszę przyznać, że przyjmujesz to cudownie. Większość kobiet dostałaby już histerii.
Wzruszyła ramionami.
— Cóż, nie ma co rwać włosów z głowy. Oboje się z tym liczyliśmy.
Zaryzykował:
— Będę wyglądał dość nieszczególnie, Dora. I wiesz, myślę, że fizyczna strona naszego małżeństwa pójdzie na jakiś czas do lamusa, pomijając już fakt, że w trakcie tej misji nie będzie mnie przez ponad półtora roku.
Wyglądało na to, że Dora bije się z.myślami, godzi się z czymś, wreszcie spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się. Podeszła blisko i objęła go ramionami.
— Będę z ciebie dumna — powiedziała. — I czeka nas długie, długie życie po twoim powrocie. — Odchyliła się w tył, kiedy usiłował ją pocałować, i dodała żartobliwie: — Nic z tych rzeczy, musisz wracać. Co zamierzasz zrobić z Bradem?
— No więc, mógłbym wrócić do motelu…
Przerwała mu stanowczo:
— Nie rób tego, Roger. Niech się sam pilnuje. Skoro kombinuje coś, czego nie powinien, to jego sprawa. Chcę, żebyś wrócił na to zebranie i… Och, czekaj! Oczywiście! Przecież ja jeszcze muszę wyjść. Będę przejeżdżała całkiem blisko tego motelu. Jeśli zobaczę samochód Brada na parkingu, wsunę mu kartkę za wycieraczkę.
— Nawet mi nie przyszło to do głowy — rzekł z uwielbieniem.
— No więc nic się nie martw. Nie chcę, żebyś myślał o Bradzie. Wobec tego wszystkiego, co nas czeka, musimy myśleć o tobie!
Dr med. Jonatan Freeling, członek Amerykańskiego Kolegium Chirurgów oraz Amerykańskiej Akademii Medycyny Kosmicznej.
Jon Freeling parał się medycyną lotniczą i kosmiczną tak długo, że zdążył odzwyczaić się od widoku trupów. Nie był zwłaszcza przyzwyczajony do krojenia zwłok przyjaciół. Astronauci umierali nie zostawiając na ogół po sobie ciał, tak czy inaczej. Jeżeli ginęli na służbie, nie było mowy o żadnej sekcji zwłok; ci, którzy ginęli w przestrzeni kosmicznej, już tam pozostawali, ci, którzy polegli bliżej domu, przeważnie wyparowywali rozgotowani w płomieniu tlenowo-wodorowym. W obu przypadkach nie było co położyć na stole.
Z trudem docierało do Freelinga, że tym razem ma pod nożem Willy’ego Hartnetta. Bardziej przypominało to, powiedzmy, rozkładanie na części pistoletu maszynowego niż sekcję. Sam pomagał składać te, części: te tutaj platynowe elektrody, te mikrominiaturowe procesory tam w czarnej skrzynce; teraz nadszedł czas, żeby je ponownie rozebrać. Gdyby nie ta krew. Mimo wszystko Willy Hartnett zmarł mając w sobie jeszcze mnóstwo mokrej, cieknącej ludzkiej krwi.
— Zamrozić do pobrania wycinka — rzekł podając jakiś skrawek na szkiełku przedmiotowym swojej pielęgniarce, która przyjęła je z kiwnięciem głową. To była Klara Bly. Na jej ładnej czarnej twarzy malował się smutek, jakkolwiek trudno by orzec — pomyślał Freeling unosząc ociekający metalowy drut, który stanowił część obwodów widzenia — ile tego smutku jest z powodu śmierci cyborga, a ile z powodu przerwania jej przyjęcia pożegnalnego. Wyjeżdżała na swój jutrzejszy ślub; gabinet reanimacyjny zaraz za drugimi drzwiami jeszcze był przystrojony kwiatami z krepiny i papieru na to przyjęcie. Pytali Freelinga, czy mają je uprzątnąć do sekcji, lecz oczywiście nie było po co; nikogo nie zamierzał reanimować w owym gabinecie reanimacyjnym. Podniósł wzrok na instrumentariuszkę, stojącą tam, gdzie znajdowałby się anestezjolog podczas normalnej operacji, i burknął: