Brad poklepał go lekko po ramieniu.
— Pewniejszy, niż powiedziałem, żeby ci nie skłamać. Po prostu nie chciałem się wychylać przy starym Griffinie. I słuchaj no, Roger, dziękuję ci.
— Za co?
— Za to, że próbowałeś mnie dzisiaj ostrzec. Jestem ci wdzięczny.
— Nie ma za co — rzekł Roger.
Przez chwilę stał w miejscu odprowadzając spojrzeniem oddalającego się Brada i zachodził w głowę, skąd Brad wiedział o czymś, co on powiedział tylko swojej żonie.
Mogłyśmy mu to wyjaśnić, bo faktycznie mogłyśmy mu wyjaśnić wiele, bardzo wiele rzeczy, łącznie z tym, dlaczego ankiety wykazywały to, co wykazywały. Ale jemu tak naprawdę nie były potrzebne niczyje wyjaśnienia. Sam mógł sobie to wyjaśnić, gdyby tylko chciał wiedzieć.
Siedem
Śmiertelnik zostaje potworem
Don Kayman był bardzo skomplikowanym człowiekiem i nigdy nie odpuścił żadnego problemu. Dlatego właśnie był nam potrzebny jako aerolog programu, lecz zahaczało to również o jego życie religijne. Jakiś religijny problem nurtował Kaymana, gdzieś na granicy jego świadomości. Nie przeszkadzał mu w pogwizdywaniu przy starannym obgalaniu bródki a la Dizzy Gillespie i zaczesywaniu się na schludnego pazia. Ale jednak go dręczył. Kayman zapatrzył się w lustro, usiłując zidentyfikować to coś, co go gryzie. Po chwili uświadomił sobie, że przynajmniej jedną z tych rzeczy jest jego bawełniana podkoszulka z krótkimi rękawami. Nie pasowała. Zdjął ją i zmienił na podwójnie robiony czterokolorowy półgolf, który na tyle przypominał koloratkę, że przemawiało to do jego poczucia humoru. Zadzwonił interfon.
— Donnie? Czy już jesteś prawie gotowy?
— Będę za chwilę — powiedział rozglądając się dokoła. Co jeszcze? Jego sportowa marynarka wisiała na krześle pod drzwiami. Buty miał wyglansowane. Rozporek zasunięty. Robisz się rozkojarzony — upomniał sam siebie. Dręczyło go coś, co miało jakiś związek z Rogerem Torrawayem, nad którym się bardzo litował w tym właśnie momencie. Wzruszył ramionami, chwycił marynarkę, przerzucił ją przez rękę, przewędrował korytarzem i zastukał do drzwi żeńskiego klasztoru siostry Klotyldy.
— Dzień dobry, ojcze — powitała go nowicjuszka i wpuściła do środka. — Usiądź sobie. Zaraz ci ją przyprowadzę.
— Dziękuję, Jess.
Kayman odprowadzał ją pełnym uznania spojrzeniem, gdy znikała w głębi korytarza. Obcisłe spodnie zakonnego kostiumiku niewiele ukrywały z jej figury i Kayman pozwolił sobie porozkoszować się nieuchwytnym, antycznym poczuciem winy z powodu grzesznych myśli na ten widok. Grzech całkiem niewinny, coś jak jedzenie mięsa w piątek. Przypomniało mu się, jak jego rodzice każdego piątkowego wieczoru smażyli i żuli ukradkiem mrożone ostrygi, chociaż dyspensa była już powszechna. Nie żeby uważali jedzenie mięsa za grzech; po prostu ich układy trawienne tak przyzwyczaiły się do ryby w piątek, że nie umieli się przestawić. Stosunek Kaymana do seksu był bardzo podobny. Zniesienie celibatu nie zatarło genetycznej pamięci o dwóch tysiącleciach duchowieństwa, które udawało, że nie wie, do czego ma narządy seksualne.
Siostra Klotylda dziarsko wmaszerowała do poczekalni, cmoknęła go w gładko wygolony policzek i wzięła pod rękę.
— Ładnie pachniesz — powiedziała.
— Wstąpimy gdzieś na kawę? — spytał wyprowadzając ją przez drzwi.
— Chyba nie, Donnie. Miejmy to już za sobą.
Jesienne słońce paliło w gorącym podmuchu hen znad Teksasu.
— Złożymy dach?
Pokręciła głową.
— Fryzura ci się rozfrunie. Zresztą jest za gorąco. — Wykręciła się w pasach, żeby na niego popatrzeć. — Co cię gryzie?
Wzruszył ramionami i zapalił silnik, kierując samochód na samoczynne pasmo drogi.
— Ja… ja sam nie wiem. Czuję się tak, jakbym miał coś na sumieniu, z czego zapomniałem się wyspowiadać.
— O mnie chodzi?
— Och nie, Klotuś. Coś… sam nie wiem co.
Z roztargnieniem ujmując jej dłoń wyjrzał przez boczne okno. Przejeżdżali drogą szybkiego ruchu i ujrzał ogromny biały sześcian budynku Instytutu daleko na horyzoncie. Wiedział z całą pewnością, że to nie jego skłonność do siostry Klotyldy go dręczy. Jakkolwiek niewinne grzeszki przyprawiały go o miły dreszczyk, to jednak nie zamierzał lekceważyć praw swojego Kościoła i swego Boga. Może — myślał — poszedłby na wynajęcie dobrego adwokata i walkę, ale nie na łamanie prawa. Swoje polowanie na siostrę Klotyldę uważał za dostatecznie śmiałe, a co z tego wyniknie, będzie zależało od tego, na co pozwoli jej zakon, gdy i o ile w ogóle on sam odważy się poprosić ją, żeby wystąpiła o dyspensę. Nie interesowały go rozgorączkowane grupy rozłamowe jak klerykalne komuny czy odrodzeni katarowie.
— Roger Torraway? — spróbowała odgadnąć.
— Wcale bym się nie zdziwił. — Jest coś w tym manipulowaniu jego zmysłami, co mnie niepokoi. Jego postrzeganie świata.
Siostra Klotylda mocniej ścisnęła jego dłoń. Jako psycholog społeczny miała prawo wiedzieć, co się dzieje w ramach programu, i znała Dona Kaymana.
— Zmysły kłamią, Donnie. Tak mówi Pismo Święte.
— Och, z pewnością. Ale czy Brad ma jakiekolwiek prawo dyktować zmysłom Rogera, jak mają kłamać?
Klotylda zapaliła papierosa i nie przeszkadzała mu w jego rozważaniach. Odezwała się dopiero, jak dojeżdżali do centrum handlowego.
— Następny zakręt, prawda?
— Zgadza się — rzekł i ujmując kierownicę przełączył samochód z powrotem na ręczne prowadzenie. Wśliznął się na parking ciągle zaabsorbowany Rogerem Torrawayem. Miał pilny problem żony Rogera. Już z tym było dość kłopotu. Lecz nad wszystkim górował problem poważniejszy: jak Roger poradzi sobie z największym spośród wewnętrznych dylematów — co jest Dobrem, a co jest Złem? — skoro posiadane przez niego informacje, na których musi opierać decyzję, filtrowane są przez mediacyjne obwody Brada?
Szyld nad wystawą sklepową głosił: MAŁE A MIŁE DROBIAZGI. Sklep był też mały jak na centrum mające „Two Guys” o powierzchni użytkowej pięćdziesięciu tysięcy metrów i prawie równie wielki supermarket. Ale był dostatecznie duży, żeby drogo kosztować. Wliczając czynsz, świadczenia, ubezpieczenie, pensje trójki sprzedawców, z tego dwojga w niepełnym wymiarze godzin, oraz hojną płacę kierowniczki dla Dorki, przynosił co miesiąc na czysto blisko dwa tysiące dolarów straty. Roger pokrywał ją ochoczo, mimo że niektóre z naszych księgowych zestawień wykazywały mu, że taniej byłoby dać Dorce dwa tysiące miesięcznie w charakterze kieszonkowego.
Dorka zastawiała właśnie porcelaną ladę z napisem: „wyprzedaż za pół ceny”. Skinęła gościom na powitanie nawet uprzejmie.
— Cześć, Don. Witam, siostro Klotyldo. Chce siostra kupić tanio parę czerwonych filiżanek?
— Wyglądają ładnie — powiedziała Klotylda.
— Och, one są ładne. Ale proszę nie kupować ich dla klasztoru. Urząd Kontroli Żywności i Leków właśnie nakazał wycofać je ze sprzedaży. Rzekomo w szkliwie jest trucizna — zakładając, że ktoś by pił w takiej filiżance co najmniej czterdzieści herbat dziennie przez dwadzieścia lat życia.
— Och, jaka szkoda. Ale… pani je sprzedaje?
— Zarządzenie obowiązuje za trzydzieści dni — wyjaśniła z promiennym uśmiechem Dorka. — Zdaje się, że nie powinnam opowiadać takich rzeczy księdzu i zakonnicy, prawda? Ale słowo daję, sprzedajemy te filiżanki od lat, a nigdy nie słyszałam, żeby ktoś umarł.
— Może wpadniesz z nami na kawę? — spytał Kayman. — Oczywiście, wypijemy ją w innych filiżankach.