Kiedy wrócili na Ziemię przypasani po dwóch w jednym hamaku, ciaśniej niż kochankowie, wszyscy bez wyjątku byli już bohaterami i wszyscy byli uwielbiani, nawet Roger, nawet przez Dorkę.
Ale to było dawno temu. Od tamtej pory Roger Torraway dwukrotnie oblatywał Księżyc pilotując statek, podczas gdy obsługa teleskopów przeprowadzała swoje próby orbitalne nowego stukilometrowego radiozwierciadła po drugiej stronie. Na koniec przeżył awarię marsjańskiego ładownika, po raz drugi jako jeden ze szczęściarzy, którzy dotelepali się z powrotem na Ziemię cali i zdrowi. Lecz do tej pory czar prysł również po raz drugi. Ot zwykły pech i awarie techniczne, nic podniecającego.
Tak więc Roger przeważnie zajmował się odtąd, rzec można, polityką. Grywał w golfa z senatorami z komisji kosmicznej i kursował między bazami eurokosmicznymi w Zurychu, Monachium i Trieście. Jego pamiętniki znajdowały skromny zbyt. Pełnił funkcję pilota rezerwowego w sporadycznych lotach. W miarę jak program kosmiczny gwałtownie spadał z pozycji narodowego priorytetu do pozycji przedsięwzięcia marginalnego, coraz mniej było dla niego konkretnej roboty.
Niemniej jednak figurował na liście rezerwowej wyprawy, jakkolwiek nie mówił o tym, zabiegając o polityczne poparcie dla agencji kosmicznej. Zabroniono mu. Ten nowy lot załogowy, który istotnie miał być prędzej czy później zatwierdzony, był pierwszym w programie kosmicznym lotem zakwalifikowanym jako „ściśle tajne”.
Liczyłyśmy na Rogera Torrawaya, chociaż nie wyróżniał się spośród innych astronautów niczym szczególnym: trochę przetrenowany, bardzo nie wykorzystany, wielce rozgoryczony tym, co się działo w ich robocie, lecz ogromnie przeciwny zamianie jej na jakąkolwiek inną dopóty, dopóki jeszcze widział szansę na wielkość. Oni wszyscy byli tacy, nawet ten, który był potworem.
Dwa
Czego chciał prezydent
Człowiek, który był potworem, często przychodził na myśl Torrawayowi. Roger interesował się nim szczególnie. Siedząc w fotelu drugiego pilota dwadzieścia cztery tysiące metrów nad Kansas, obserwował, jak świetlny punkt na radarze rozpoznawczym „swój-obcy” płynnie zjeżdża z ekranu.
— Gówno — powiedział pilot.
Punktem świetlnym był radziecki Konkordski III; ich CB-5 ścigał się z nim od czasu, kiedy uchwycili go nad zaporą Garrison. Torraway wyszczerzył zęby w uśmiechu i znowu przymknął odrobinkę przepustnicę. Ze wzrostem prędkości względnej punkcik Konkordskiego nabierał pędu.
— Gubimy go — rzekł posępnie pilot. — Jak myślisz, dokąd on leci? Może Wenezuela?
— Dobrze by zrobił — powiedział Torraway — zważywszy, ile obaj zużywacie paliwa.
— Czort z nim — rzekł pilot w ogóle nie speszony faktem, że sporo przekracza przyjętą w międzynarodowej konwencji granicę 1,5 Macha — co tam się dzieje w Tulsie? Zwykle dają nam siadać od razu, z takim VIP-em jak ty.
— Pewnie siada akurat jakiś większy VIP — powiedział Roger.
Nie był to domysł, ponieważ on wiedział, kim jest ten VIP, no i nie było większych, poza prezydentem Stanów Zjednoczonych.
— Całkiem nieźle prowadzisz to pudło — oświadczył wielkodusznie pilot. — Chcesz wylądować, to znaczy, jak nam pozwolą?
— Nie, dziękuję. Lepiej wrócę do kabiny i pozbieram swoje graty.
Pozostał jednak w fotelu i spoglądał w dół. Zaczęli wytracać wysokość, schodząc tuż nad łaciaty grzbiet cumulusa; poczuli, że rzucają nimi prądy wstępujące ponad chmurami. Torraway zdjął ręce ze sterów, które przejął pilot. Lada chwila mieli przelatywać nad Tonką, trochę w prawo. Myślał, co słychać u potwora.
Pilot nadal był usposobiony wielkodusznie.
— Niewiele masz teraz latania, co?
— Tylko gdy ktoś tak jak ty da mi potrzymać stery.
— Nie ma sprawy. Co w ogóle porabiasz, jeśli wolno spytać? Znaczy, poza VIP-owaniem tu i ówdzie.
Torraway miał na to gotową odpowiedź.
— Urzęduję — rzekł.
Zawsze to mówił, kiedy ludzie pytali go, co porabia. Czasami pytający mieli przepustkę do najściślejszych tajemnic, zatwierdzoną nie tylko przez rządową służbę bezpieczeństwa, ale i przez prywatny radar w jego głowie, wskazujący, komu może ufać, a komu nie. Wówczas mówił: „Produkuję potwory”. Jeśli to, co po tym powiedzieli, wskazywało, że oni też są wtajemniczeni, ewentualnie dorzucał jeszcze jedno czy dwa zdania.
Program Kosmiczno-Medyczny nie stanowił tajemnicy. Wszyscy wiedzieli, że w Tonce pracuje się nad przygotowaniem astronautów do życia na Marsie. Tajemnicę stanowiło to, jak się ich przygotowuje: sam potwór. Gdyby Torraway powiedział za dużo, ryzykowałby zarówno swoją wolnością, jak i pracą. A Roger lubił swoją prace. Dawała mu poczucie, że robi coś, co zostanie ludziom w pamięci, i stwarzała okazję do bywania w ciekawych miejscach. Dawniej, jako astronauta w służbie czynnej, bywał w jeszcze ciekawszych miejscach, ale hen w przestrzeni kosmicznej i poniekąd bezludnych. Bardziej podobały mu się miejsca, do których docierał prywatnymi odrzutowcami i gdzie witali go schlebiający dyplomaci i frapujące, bankietowe kobiety. Oczywiście należało pamiętać o istnieniu potwora, ale nim się tak naprawdę nie przejmował. Za bardzo.
Przelecieli rzekę Cimarron, a raczej rdzawy potok, który będzie rzeką, jak znowu spadnie deszcz, skierowali wylot dyszy niemal pionowo w dół, odcięli moc i siedli łagodnie.
— Dzięki — rzucił pilotowi Roger i wrócił do kabiny VIP-a po swój bagaż.
Tym razem zaliczył Bejrut, Rzym, Sewillę i Saskatoon przed powrotem do Oklahomy, jedno gorętsze od drugiego. Ponieważ oczekiwano ich na uroczystej odprawie z prezydentem, spotkał się z Dorką w lotniskowym motelu. Szybko zabrał się do przebierania w to, co mu przyniosła. Cieszył go powrót do domu, cieszył go powrót do robienia potworów i do żony. Wychodząc spod prysznica poczuł szybki, niepohamowany dreszcz pożądania. Miał w głowie chronometr odmierzający chwile do własnej dyspozycji, nie musiał zatem sprawdzać na zegarku: czas jest. Nic się nie stanie, jeśli spóźnią się parę minut. Ale Dorki nie było w fotelu, gdzie ją zostawił; telewizor był włączony, jej papieros dopalał się w popielniczce, lecz jej nie było. Owinięty ręcznikiem Roger siedział na brzegu łóżka, dopóki chronometr w jego głowie nie wskazał, że czas mu się kończy. Wtedy zaczął się ubierać. Dorka zastukała do drzwi, gdy wiązał krawat.
— Przepraszam — powiedziała, kiedy jej otworzył. — Nie mogłam znaleźć automatu z coca-colą. Jedna dla ciebie, druga dla mnie.
Dorka była niemal tak wysoka jak Roger, brunetka z wyboru, zielonooka z natury. Wyjęła szczotkę z torebki, musnęła nią plecy i rękawy jego marynarki, następnie musnęła się z nim puszkami coca-coli i pociągnęła łyk.
— Musimy się zbierać — powiedziała. — Wyglądasz, że tylko cię postawić i podziwiać.
— Wyglądasz, że tylko cię położyć i rżnąć — rzekł kładąc dłoń na jej ramieniu.
— Właśnie się umalowałam — powiedziała uciekając z ustami i podstawiła mu policzek do pocałowania. — Ale miło mi, że seniority zostawiły jeszcze coś dla mnie.
Parsknął dobrodusznym śmiechem; żartowali sobie, że on w każdym mieście śpi z jakąś dziewczyną. Lubił te żarty. Nie było w nich prawdy. Te jego parę żałosnych przygód pozamałżeńskich przyniosło mu więcej zawodu i niesmaku niż przyjemności, ale lubił myśleć o sobie jako o mężczyźnie, którego żonę muszą niepokoić jego względy u innych kobiet.