Dorka wyrównała czerwoną filiżankę w rzędzie i westchnęła.
— Nie, i tak możemy pogadać. Chodźmy na zaplecze do mego gabinetu. — Ruszając przodem rzuciła przez ramię: — Tak czy owak, wiem, co was sprowadza.
— Och? — rzekł Kayman.
— Chcecie, żebym odwiedziła Rogera. Zgadza się?
Kayman siadł w obszernym fotelu naprzeciwko jej biurka.
— Dlaczego nie chcesz, Dorka?
— O jejku, Don, a po co? Leży nieprzytomny jak kłoda. Nie wiedziałby nawet, czy ja jestem, czy mnie nie ma.
— Jest naszpikowany narkotykami, owszem. Ale miewa okresy przytomności.
— Prosił o to?
— Prosił o wieści od ciebie. A co miał twoim zdaniem zrobić, błagać?
Wzruszyła ramionami, nie przestając bawić się porcelanowym pionkiem szachowym.
— Czy przyszło ci kiedyś do głowy pilnować swego nosa, Don? — spytała.
Nie obraził się.
— Właśnie to robię. Rogera mamy tylko jednego w tej chwili i nikt go nie zastąpi. Czy zdajesz sobie sprawę, co się z nim dzieje? Już dwadzieścia osiem razy był na stole operacyjnym. W trzynaście dni! Nie ma już oczu. Ani płuc, ani serca, uszu, nosa — on nawet nie ma już skóry, tylko syntetyki, bo z własnej obrano go kawałek po kawałku. Obdarto żywcem ze skóry — za takie rzeczy ludzie zostawali świętymi, a oto mamy człowieka, który nie może się nawet doczekać, żeby jego własna żona…
— Gówno cię to obchodzi, Don! — wybuchnęła Dorka. — Nie wiesz, o czym mówisz. Roger prosił mnie, żebym nie przychodziła go oglądać po rozpoczęciu cyklu operacji. Myślał, że ja nie zniosę… On po prostu nie chciał, żebym go oglądała w takim stanie!
— Na moje oko, Dorka — rzekł ksiądz matowym głosem — jesteś ulepiona z całkiem twardej gliny. Wytrzymałabyś to.
Dorka wykrzywiła usta. Przez moment jej ładna buzia wcale nie wyglądała ładnie.
— To nie jest kwestia tego, co ja mogę wytrzymać — powiedziała. — Posłuchaj, Don. Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy być żoną takiego mężczyzny jak Roger?
— To musi być chyba całkiem fajnie — rzekł zaskoczony Kayman. — Roger jest przyzwoitym człowiekiem.
— Owszem, jest. Wiem o tym tak samo, jak ty, Donie Kaymanie. I z miłości do mnie stracił głowę.
Zapadło milczenie.
— Chyba nie bardzo rozumiem — przerwała ciszę siostra Klotylda. — Czy jesteś z tego niezadowolona?
Dorka spojrzała na zakonnicę, ważąc coś w myślach.
— Niezadowolona. Można to i tak nazwać. — Odstawiła pionek szachowy i wychyliła się przez biurko. — Marzenie każdej dziewczyny, prawda? Znaleźć prawdziwego bohatera i żeby był przystojny i mądry, i sławny, i prawie że bogaty, i tak w nas bez pamięci zakochany, że aż ślepy. Dlatego właśnie wyszłam za Rogera. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. — Podniosła głos o pół tonu. — Wydaje mi się, że nie macie pojęcia, jak to jest mieć kogoś, kto z miłości stracił dla was głowę. Co po mężczyźnie bez głowy? Czasami leżąc koło niego w łóżku i starając się zasnąć, słyszę, że on obok mnie nie śpi, nie rusza się, nie wstaje i nie idzie do klozetu, taki delikatny, w dupę jebany… Czy wiecie, że jak razem podróżujemy, to Roger nigdy nie pójdzie do sracza, dopóki nie wydaje mu się, że ja śpię, albo kiedy nie ma mnie w pobliżu? Goli się, jak tylko otworzy oczy; nie chce, żebym go widziała z włosami w nieładzie. Wygala sobie pachy, trzy razy dziennie używa dezodorantu. On… on traktuje mnie, jakbym była Najświętszą Panną, Don! On ma bzika! I tak to trwa przez dziewięć lat. — Obrzuciła bezradnym spojrzeniem księdza i zakonnicę, którzy milczeli, nieco zakłopotani. — I nagle — powiedziała — zjawiacie się i mówicie mi, że powinnam pójść i popatrzeć, jak robią z niego jakąś koszmarną kukłę. Wy i inni też. Wczoraj wieczorem wpadła Katarzyna Doughty. Dobrze na bani; popijała i dumała, i postanowiła wpaść i powiedzieć mi w swej rozmiękczonej przez bourbona mądrości, że unieszczęśliwiam Rogera. No cóż, miała rację. I wy macie rację. Unieszczęśliwiam go. Nie macie tylko racji myśląc, że jak pójdę go zobaczyć, to go uszczęśliwię… Och, do diabła.
Rozległ się dzwonek telefonu. Dorka podniosła słuchawkę, po czym zerknęła na Kaymana i siostrę Klotyldę. Niemalże błagalny dotąd wyraz jej twarzy zastygł w coś przypominającego porcelanowe figurki na stoliku przy jej biurku.
— Przepraszam — powiedziała rozwijając delikatne plastikowe płatki wokół mikrofonu i zmieniając go w szeptofon odwróciła się do nich plecami wraz z krzesłem. Chwilę rozmawiała nieuchwytnie dla ich uszu, następnie odłożyła słuchawkę i odwróciła się z powrotem.
Kayman powiedział:
— Dałaś mi trochę do myślenia, Dorka. Ale nadal…
Uśmiechnęła się porcelanowym uśmiechem.
— Ale nadal chcesz mi dyktować, jak mam żyć. Otóż, nic z tego. Oboje powiedzieliście, co macie do powiedzenia. Dziękuję wam za odwiedziny. I będę wam wdzięczna, jak zechcecie wyjść. Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.
Roger leżał z rozpostartymi rękami i nogami na fluidalnym łożu wewnątrz ogromnego, białego budynku Instytutu. Leżał tak już trzynaście dni, większość czasu nieprzytomny lub niezdolny odróżnić, czy jest przytomny, czy nie. Śnił. Mogłyśmy rozpoznać, że śni po gwałtownych ruchach najpierw gałek ocznych, później po drganiu zakończeń mięśni, kiedy oczy usunięto. Niektóre z jego snów były jawą, lecz on nie potrafił tego ocenić. Trzymałyśmy Rogera Torrawaya pod lupą sekunda po sekundzie. Chyba nie było takiego skurczu zginacza czy impulsu w synapsie, który nie uruchomiłby jakiegoś monitora, i skrupulatnie integrowałyśmy te dane i nadzorowałyśmy nieustannie jego życiowe funkcje.
To był dopiero początek. W pierwszych trzynastu dniach chirurgii Rogerowi zrobiono niewiele więcej niż to, co zrobiono Willy’emu Hartnettowi. Ale to nie wystarczało. Dopiero po tym wszystkim zespoły protetyków i chirurgów zaczęły dokonywać w nim rzeczy, jakich nigdy nie dokonano w istocie ludzkiej. Cały jego układ nerwowy został zrewidowany i wszystkie główne przewody połączono sprzężeniami wiodącymi do olbrzymiego komputera na niższym piętrze. Był to uniwersalny IBM 3070. Zajmował pół pokoju, a mimo to nie miał dostatecznej pojemności, jak na wszystkie stawiane przed nim zadania. To sprzężenie miało charakter tymczasowy. W odległym o trzy tysiące kilometrów północnym zakątku stanu Nowy Jork zakłady IBM montowały komputer specjalizowany, który miał się zmieścić w tornistrze. Skonstruowanie tego komputera stanowiło najtrudniejszą część całego programu: weryfikowałyśmy jego obwody nieprzerwanie, nawet w trakcie ich scalania na stołach montażowych. Jego ciężar nie mógł przekroczyć czterdziestu kilogramów wagi ziemskiej. Jego największy wymiar nie mógł wynosić więcej niż czterdzieści pięć centymetrów. A pracować musiał zasilany z akumulatorów prądu stałego, nieustannie doładowywanych za pomocą ogniw słonecznych. Ogniwa słoneczne sprawiały początkowo kłopot, ale poradziłyśmy sobie z nimi. Wymagały pola o minimalnej powierzchni około dziewięciu metrów kwadratowych. Powierzchnia ciała Rogera (już nawet po różnorakich modyfikacjach) była za mała — byłaby za mała choćby i w całości przyjmowała dość mizerne promieniowanie słoneczne na Marsie jednocześnie. Nasze rozwiązanie tego problemu polegało na skonstruowaniu pary wielkich, delikatnych jak babie lato skrzydeł elfa.
— Będzie wyglądał jak Oberon — powiedział z uciechą Brad na widok rysunków.
— Albo jak nietoperz — burknęła Katarzyna Doughty.
Faktycznie przypominały skrzydła nietoperza, zwłaszcza że były czarne jak gagat. Nie pofrunąłby na nich nawet w atmosferze o przyzwoitej gęstości, gdyby Mars takową miał. Składały się z cieniutkiej błony o nikłej wytrzymałości konstrukcyjnej. Ale one nie miały służyć fruwaniu ani pokonywać żadnych obciążeń. Miały jedynie rozpościerać się automatycznie i ustawiać do przyjęcia takiej ilości promieniowania, jakiej Słońce może dostarczyć. Po namyśle dokonano poprawek konstrukcyjnych, wprowadzając pewien stopień kontroli nad nimi przez Rogera, aby mógł korzystać ze skrzydeł, tak jak linoskoczek korzysta z tyczki, do łapania równowagi. Razem wziąwszy, stanowiły one ogromny postęp w porównaniu z „uszami”, jakie doczepiłyśmy Willy’emu Hartnettowi. Skrzydła słoneczne zostały zaprojektowane i wyprodukowane w osiem dni; z chwilą gdy łopatki Rogera przygotowano na ich przyjęcie — były gotowe do założenia.