— Traktujcie go jak ludzką istotę — przykazywała. — I nałóżcie coś na siebie przed pójściem do domu. Możecie wystawiać na pokaz swoje śliczne dupcie kiedy indziej, ale teraz najważniejsze, żebyście nie złapały kataru, dopóki nie możemy się bez was obejść.
Pielęgniarki nie buntowały się. Przykładały się ze wszystkich sił, nawet Klara Bly, odwołana z miodowego miesiąca na zastępstwo chorujących pielęgniarek. Troszczyły się nie mniej od Katarzyny Doughty, jakkolwiek patrząc na groteskowe stworzenie, które nadal zwało się Rogerem Torrawayem, trudno było pamiętać, że to faktycznie jest istota ludzka, tak samo zdolna do wzruszeń i rozpaczy jak one.
Od czasu do czasu Roger wyraźniej odzyskiwał przytomność. Z górą dwadzieścia godzin na dobę spędzał w stanie śpiączki lub w półsennym oszołomieniu środkami znieczulającymi, ale czasami rozpoznawał ludzi przebywających z nim w pokoju i czasami nawet odzywał się do nich logicznie. Po czym wyłączałyśmy go na nowo.
— Chciałabym wiedzieć, co on czuje — powiedziała Klara Bly do swej zmienniczki.
Druga dziewczyna popatrzyła w dół na maskę stanowiącą wszystko, co pozostało z jego twarzy, z ogromnymi szeroko rozstawionymi oczami, jakie mu sprokurowano.
— Może lepiej dla ciebie, że nie wiesz — rzekła. — fdź do domu, Klaro.
Roger to słyszał; zapis oscyloskopu pokazywał, że słucha. Analizując dane telemetryczne mogłyśmy sobie wyrobić niejakie pojęcie o tym, co dzieje się w jego umyśle. Często cierpiał ból, bez wątpienia. Ale ból ten nie był ostrzeżeniem przed czymś, co wymagało uwagi, bodźcem do działania. Był po prostu rzeczywistością jego życia. Nauczył się oczekiwania na ten ból i przeczekiwania go, gdy nastawał. Prócz bólu uświadamiał sobie niewiele więcej z tego, co wiązało się z jego ciałem. Jego interoreceptory jeszcze nie pogodziły się z realnością nowej cielesnej powłoki. Nie wiedział, kiedy mu zastąpiono i uzupełniono oczy, płuca, serce, uszy, nos i skórę. Nie wiedział, jak rozpoznawać oznaki i wyciągać z nich wnioski. Smak krwi i wymiotów w gardle: skąd miał wiedzieć, że to oznacza wyjęcie mu płuc? Ciemność, utajony w czaszce ból, jakże niepodobny do żadnego znanego bólu głowy: jak mógł poznać, co to oznacza, po czym mógł odróżnić usunięcie mu całego układu wzrokowego od przekręcenia wyłącznika światła? W jakimś momencie niejasno sobie uświadomił, że kiedyś przestał wyczuwać węchem znajomy szpitalny zapach perfumowanego dezodorantu i środka dezynfekcyjnego. Kiedy? Nie wiedział. Wiedział tylko tyle, że nie ma już w jego otoczeniu żadnych zapachów.
Słyszał. Z czułą selektywnością i na takim poziomie percepcji, jakiego nigdy przedtem nie doświadczał, słyszał każde słowo wypowiadane w pokoju, choćby najcichszym szeptem, a także większość tego, co działo się w sąsiednich pokojach. Słyszał, co ludzie mówią, gdy był na tyle przytomny, żeby w ogóle słyszeć. Rozumiał słowa. Wyczuwał życzliwość Katarzyny Doughty oraz Jona Freelinga i rozumiał niepokój czy rozdrażnienie kryjące się w głosach zastępcy dyrektora i generała. A nade wszystko odczuwał ból. Jakże wiele istniało różnych rodzajów bólu! Odczuwał gojenie się blizn pooperacyjnych i wściekłe pulsowanie tkanek uszkodzonych niechcący w trakcie głównego zabiegu. Odczuwał niezliczone igiełki bólu, gdy Freeling lub pielęgniarki wkłuwały końcówki aparatury w tysiące bolesnych miejsc na powierzchni jego ciała, żeby uzyskać odczyty instrumentów. I odczuwał głębszy, wewnętrzny ból sprawiający czasami wrażenie bólu fizycznego, który przenikał go na myśl o Dorce. Będąc czasami przytomny pamiętał, żeby zapytać, czy przyszła do niego albo czy dzwoniła. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek uzyskał odpowiedź. A pewnego pięknego dnia poczuł nowy, palący bo] pod czaszką… i zdał sobie sprawę, że to jest światło. Odzyskał wzrok.
Kiedy pielęgniarki zauważyły, że je widzi, natychmiast doniosły o tym Jonowi Freelingowi, który chwycił słuchawkę i zatelefonował do Brada.
— Zaraz tam będę — rzekł Brad. — Trzymać go w ciemności do mojego przyjścia.
Dojazd zajął Bradowi ponad pół godziny, a gdy przybył, widać było, że ledwo trzyma się na nogach. Zniósł antyseptyczny prysznic, antyseptyczne płukanie ust, nakładanie maski ochronnej i wszedł do pokoju Rogera. Głos z łóżka powiedział:
— Kto tam?
— To ja. Brad. — Macając z boku przy drzwiach znalazł pokrętło kontaktu. — Włączę odrobinę światła, Roger. Powiedz, jak mnie zobaczysz.
— Teraz cię widzę — zaszemrał głos. — Przynajmniej domyślam się, że to ty.
Brad powstrzymał dłoń.
— Diabła tam widzisz… — zaczął i zamilkł raptownie. — Co rozumiesz przez to, że mnie widzisz? Co widzisz?
— No — szepnął głos — twarzy nie rozpoznaję. Jedynie coś jakby łunę. Ale widzę twoje dłonie i twoją głowę. Świecą się. I odróżniam zarysy twego tułowia i ramion całkiem dobrze. Chociaż znacznie słabiej… ach, tak, widzę również twoje nogi. Ale twarz masz cudaczną. Na środku jeden duży kleks.
Brad dotknął maski ochronnej, pojmując.
— Podczerwień. Ty widzisz ciepło. Co jeszcze widzisz, Roger?
Łóżko milczało przez moment, po czym:
— No więc, coś w rodzaju prostokąta światła, pewnie futryna drzwi. Właściwie widzę tylko jej zarys. I coś nieźle świeci z drugiej strony pod ścianą, skąd również i słyszę coś… telemetryczne monitory? I widzę swoje własne ciało, a przynajmniej widzę na nim prześcieradło, na prześcieradle zaś obrys mojego ciała.
Brad rozejrzał się po pokoju. Mimo że miał czas na akomodację, nie widział prawie nic: deseń w groszki iluminowanych tarcz monitorów i nikłą pajęczynę poświaty sączącej się wokół drzwi za jego plecami.
— Brawo, Róg. Coś jeszcze?
— Owszem, ale nie wiem, co to jest. Jakieś światła nisko w dole, tuż koło ciebie. Bardzo słabe.
— To pewnie będą przewody grzejne. Świetnie się spisujesz, chłopie. No dobrze, teraz trzymaj się. Dam trochę światła na pokój. Tobie może to i niepotrzebne do niczego, ale miej wzgląd na mnie i na pielęgniarki. Mów, co czujesz.
Powolutku obrócił pokrętło, milimetr po milimetrze, jedną ósmą obrotu, jeszcze odrobinę. Ożyły wokoło pod sufitem ukryte za gzymsem światła — początkowo słabiutkie, następnie ciut-ciut silniejsze. Brad mógł już dojrzeć kształt na łóżku, najpierw lśnienie rozpostartych, przekręconych do przodu skrzydeł ponad ciałem Rogera Torrawaya, potem samo ciało do pasa spowite w prześcieradło.
— Widzę cię już — westchnął Roger swoim wątłym głosem. — Teraz jest trochę inaczej — teraz widzę barwę i nie świecisz tak bardzo.
Brad zdjął dłoń z kontaktu.
— To nam wystarczy na razie. — Chwiejnie oparł się plecami o ścianę. — Przepraszam — powiedział. — Przeziębiłem się czy coś takiego… No i jak z tobą, czujesz coś? To znaczy jakiś ból, cokolwiek w tym rodzaju?
— Brad, na rany Jezusa!
— No nie, to znaczy w związku z widzeniem. Czy bolą cię od światła twoje… twoje oczy?
— One są chyba jedyną rzeczą, która mnie nie boli — westchnął Roger.
— Świetnie. Dam ci odrobinę więcej światła… o z tyle, dobrze? Nie razi?
— Nie.
Brad zbliżył się na miękkich nogach do łóżka.
— W porządku, chcę, żebyś postarał się coś zrobić. Czy możesz… no, tego, zamknąć oczy? To znaczy, czy możesz wyłączyć receptory wzroku?