Milczenie.
— Chyba… chyba nie.
— Otóż możesz, Róg. Zdolność masz wprogramowaną, ty tylko musisz ją odkryć. Willy miał z tym na początku niewielkie kłopoty, ale doszedł do tego. Mówił, że kręcił się niczym pies za własnym ogonem, aż nagle to przyszło samo.
— …Nic nie przychodzi.
Brad zastanowił się przez moment. W głowie mu się mąciło od infekcji i czuł, jak uchodzi zeń energia.
— Może z innej beczki. Miałeś kiedyś kłopoty z zatokami?
— Nie… zaraz, chyba tak. Trochę.
— Przypominasz sobie, gdzie ci dokuczały?
Kształt na łóżku poruszył się niespokojnie, nie spuszczając z Brada ogromnych oczu.
— Chyba… chyba tak.
— Poszukaj w tamtej okolicy — polecił Brad. — Sprawdź, czy potrafisz odnaleźć mięśnie i poruszyć nimi. Tych mięśni tam nie ma, ale są kierujące nimi zakończenia nerwowe.
— …Nic. Jakiego ja szukam mięśnia?
— O jasny gwint, Roger! Nazywa się to rectus laetralis, i dużo ci to pomoże? Po prostu kręć się przy tym.
— …Nic.
— No dobrze — Brad westchnął. Daj sobie spokój na razie. Nie zapominaj i próbuj dalej jak najczęściej, dobrze? Dojdziesz, jak się to robi.
— Ładna pociecha — wyszeptał urażony głos z łóżka. — Hej, Brad? Jesteś bardziej świetlany.
— Co rozumiesz przez bardziej świetlany? — warknął Brad.
— Bardziej świecisz. Bardziej ci się świeci twarz.
— Taaa — rzekł Brad uświadamiając sobie, że znowu zaczyna dostawać zawrotów głowy. — Pewnie mam gorączkę. Lepiej będzie, jak się stąd wyniosę. Ta gaza to po to, żebym ciebie nie zaraził, ale starcza na jakieś piętnaście minut…
— Zanim odejdziesz — szepnął natarczywie głos — zrób coś dla mnie. Zgaś znów na chwilkę światła.
Brad wzruszył ramionami i spełnił prośbę.
— No?
Usłyszał, jak niezdarne ciało przemieszcza się na łóżku.
— Obracam się tylko, żeby lepiej widzieć — zameldował Roger. — Posłuchaj, Brad, chcę cię zapytać, jak nam idzie? Czy dam radę?
Brad milczał, zbierając myśli.
— Myślę, że tak — odparł szczerze. — Jak dotąd, wszystko gra. Nie będę ci wciskał kitu, Roger. To jest pionierska robota i coś może nawalić. Ale jak dotąd na nic takiego się nie zanosi.
— Dzięki. Jeszcze jedno, Brad. Byłeś ostatnio u Dorki?
Milczenie.
— Nie, Roger. Nie byłem już ponad tydzień. Źle się czułem, a jak nie czułem się źle, byłem cholernie zajęty.
— Aha, słuchaj, myślę, że mógłbyś rzeczywiście zostawić te światła tak jak były, niech pielęgniarki nie błądzą po omacku.
Brad ponownie przekręcił kontakt.
— Wpadnę, jak tylko będę mógł. Ćwicz zamykanie oczu, obiecujesz? No i masz telefon, dzwoń do mnie, kiedy ci tylko przyjdzie ochota. To znaczy nie kiedy coś się stanie — i tak będę wiedział, jak coś się przytrafi, spokojna głowa, nie wychodzę na siusiu nie zostawiwszy telefonu, pod którym można mnie złapać. Po prostu gdybyś chciał pogadać, tylko.
— Dzięki, Brad. Do zobaczenia.
Przynajmniej operacje miał już za sobą, a w każdym razie najgorsze. Kiedy dotarło to do jego świadomości, Roger odczuł pewnego rodzaju spokój ducha, bardzo mu drogi, jakkolwiek nadal w jego duszy było więcej niepokojów, niżby sobie życzył.
Klara Bly oporządziła go i wbrew wyraźnym zakazom postawiła mu kwiaty, również dla podniesienia go na duchu.
— Dobra z ciebie dziewczyna — wyszeptał Roger, obróciwszy głowę, żeby popatrzeć na kwiaty.
— Jak je widzisz?
— No więc, to są róże, ale nie czerwone. Bladożółte? W przybliżeniu ten sam kolor co twojej bransoletki.
— Pomarańczowy. — Skończyła opatulać mu nogi świeżym prześcieradłem. Płótno wydęło się z lekka od wyporu hydrostatycznego fluidalnego łoża. — Chcesz basen?
— Na co? — odburknął.
Znajdował się w trzecim tygodniu diety treściwej, a w dziewiątym dniu kontrolowanego przyjmowania płynów. Jego układ wydalania stał się, jak to wyraziła Klara, czysto dekoracyjny.
— Wolno mi wstawać, tak czy owak — powiedział. Wiec gdyby coś się działo, dam sobie radę.
— Jaki dorosły — uśmiechnęła się Klara i wyszła ze zwiniętą w tobołek brudną pościelą.
Roger usiadł i podjął swoje badania nad otoczeniem. Zmierzył i zważył spojrzeniem róże. Wielkie fasetowe oczy obejmowały niemal całą dodatkową oktawę radiacji, co oznaczało pół tuzina barw, których Roger nigdy przedtem nie widział, od podczerwieni do ultrafioletu, ale nie miał dla nich nazw, więc widmo tęczy, jakie oglądał przez całe życie, rozciągnęło się obejmując je wszystkie. Wiedział, że to, co wydaje mu się ciemną czerwienią, jest niskiej wartości ciepłem. Lecz nawet stwierdzenie, że to wydaje się czerwienią, niezupełnie odpowiadało prawdzie; było to jedynie światło odmiennej jakości, kojarzącej się z ciepłem i przytulnością. Jakby nie patrzeć, róże miały w sobie coś bardzo dziwnego — i to wcale nie kolor.
Odrzucił prześcieradło i spojrzał w dół na siebie. Nowa skóra nie miała porów, włosów ani zmarszczek. Bardziej przypominała gumowy skafander niż znane mu od urodzenia ciało. Wiedział, że pod nią mieści się całe nowe umięśnienie z napędem mechanicznym, ale nie zdradzał tego żaden symptom.
Niebawem wstanie i będzie chodził o własnych siłach. Musi się jeszcze trochę do tego przygotować.
Włączył telewizor. Ekran rozjarzył się oślepiającą mozaiką kropek purpury, cyjanu i zieleni. Wymagało od Rogera siły woli, żeby zobaczyć w tym trzy śpiewające wśród wygibasów dziewczyny, gdyż jego nowe oczy z uporem rozkładały obraz na czynniki pierwsze. Przełączył program i trafił na dziennik. Nowa Ludowa Azja wysłała dalsze trzy atomowe okręty podwodne z „kurtuazyjną wizytą” do Australii. Rzecznik prasowy prezydenta Deshatine’a oświadczył dobitnie, że nasi sojusznicy w Wolnym Świecie mogą na nas liczyć. Przegrały wszystkie futbolowe drużyny Oklahomy. Roger wyłączył telewizor stwierdziwszy, że przyprawia go o ból głowy. Przy każdym poruszeniu odnosił wrażenie, że linie rozjeżdżają się ukośnie, zaś z tyłu telewizora bije zagadkowa jaskrawa łuna. Po odcięciu dopływu prądu przez pewien czas obserwował zanikanie poświaty katodowej kineskopu i zauważył, że zagadkowa łuna ciemnieje i przygasa. Uprzytomnił sobie, że to ciepło.
Zaraz, jak to Brad powiedział? „Poszukaj w tej okolicy, gdzie masz zatoki”. Dziwnie czuł się przebywając, po pierwsze, w nieznanym ciele, a w dodatku usiłując wymacać w nim jakąś regulację nerwową, której nikt zgoła nie umiał zdefiniować. Tylko po to, żeby zamknąć oczy! Lecz Brad zapewnił go, że może tego dokonać. Postawa Rogera wobec Brada była złożona, a jednym z jej elementów była duma: skoro Brad powiedział, że każdego na to stać, zatem stać na to Rogera.
Tylko że go na to nie stać. Próbował każdej kombinacji skurczu mięśni i siły woli i nic się nie działo. Nieoczekiwanie opadło go wspomnienie sprzed lat, z czasów, kiedy on i Dorka dopiero co wzięli ślub. Nie, nie wzięli ślubu, wtedy jeszcze nie, wtedy żyli ze sobą — przypomniał sobie — jak mąż z żoną, sprawdzając, czy nie przejdzie im ochota, a postanowienie, żeby żyć jak ślubny mąż ze ślubną żoną, jest trwałe. Był to ich okres transcendencji masażowo-myślowej, w którym zgłębiali się nawzajem na wszelkie sposoby, jakie tylko przyszły obojgu do głowy, i Rogerowi przypomniał się zapach oliwki dla dzieci z domieszką odrobiny piżma, i jak zaśmiewali się nad wskazówkami drugiej czakry: „Weź głęboki wdech, aż do śledziony, i zatrzymaj powietrze, po czym wypuszczaj je gładząc jednocześnie dłońmi partnera z dołu do góry po obu stronach kręgosłupa”. W żaden sposób nie potrafili umiejscowić śledziony, a Dorka była przekomiczna w swej wędrówce po intymnych zakątkach ich ciał: „Tutaj? A może tutaj? Och, Róg, słuchaj, tym masz niepoważny stosunek do…”