Zapadła cisza, w której mózg za groteskową twarzą przetrawiał to, co usłyszał. W końcu Roger powiedział:
— Marnie wyglądasz, Brad.
— Przykro mi. Ale faktycznie nie czuję się zbyt dobrze.
— Jesteś pewny, że sobie z tym poradzisz?
— Jestem pewny. Ejże, Roger. Co ty mi tu wciskasz? Czy chcesz to wszystko przełożyć?
— Nie.
— No to czego chcesz?
— Sam chciałbym wiedzieć, Brad. Zabieraj się do roboty.
Do tego czasu byłyśmy już w pełnej gotowości; światełka „start” migotały zielenią od kilku minut. Brad wzruszył ramionami i rzekł markotnie do dyżurnej pielęgniarki:
— Gaz do dechy.
Nastało wówczas dziesięć godzin rozruchu obwodów mediacyjnych, jednego po drugim, sprawdzianów, regulacji, próbowania przez Rogera jego nowych zmysłów na kleksach Rorschacha i kołach barw Maxwella.
Dzień mijał Rogerowi jak z bicza trząsł. Jego poczucie czasu stało się zwodnicze. Nie było już regulowane przez tkwiące w każdym człowieku zegary biologiczne, lecz przez jego mechaniczne części składowe; one zwalniały mu percepcję czasu w sytuacji bezstresowej, przyśpieszając ją w potrzebie.
— Wolniej — błagał, patrząc na pielęgniarki, które śmigały wokół niego jak kule karabinowe, i oto gdy Brad, padający na nos ze zmęczenia, zwalił tackę z tuszem i kredkami, przedmioty te dla Rogera zdawały się spływać ku ziemi. Nie miał trudności ze złapaniem dwóch buteleczek tuszu i samej tacki, zanim to wszystko wylądowało na podłodze. Zastanawiając się nad tym później, zdał sobie sprawę, że były to przedmioty, które mogły roztrzaskać się i zalać podłogę. Woskowym kredkom pozwolił spokojnie zlecieć. W owym ułamku sekundy przeznaczonym na decyzję wybrał przedmioty wymagające z łapania, a pozwolił spaść pozostałym, nie uświadamiając sobie nawet, co robi. Brad był wielce zadowolony.
— Spisujesz się wspaniale, chłopie — powiedział, oparty w nogach łóżka. — Ja już spływam trochę pokimać, ale będę u ciebie jutro po operacji.
— Operacji? Jakiej operacji?
— Och — rzekł Brad — tylko maleńki retuszyk. Nic w porównaniu z tym, co już przeszedłeś, możesz mi wierzyć! Od tej pory — mówił zbierając się do wyjścia — twój poród jest niemal zakończony, teraz musisz już tylko dorosnąć. Ćwicz. Naucz się posługiwać tym, co masz. Wszystkie ciężkie chwile są za tobą. Jak ci idzie z wyłączaniem widzenia na życzenie?
— Brad — zabrzmiał matowy głos, głośniejszy w amplitudzie, lecz tonalnie blady — czego ty do cholery ode mnie chcesz? Staram się!
— Wiem, wiem — powiedział Brad pojednawczo. — No, to do jutra…
Po raz pierwszy tego dnia Roger został sam. Poddawał próbom swoje nowe zmysły. Spostrzegł, że mogą mu się bardzo przydać w sytuacjach walki o życie. Ale też i dezorientowały. Wszelkie drobne codzienne hałasy ulegały wzmocnieniu. Słyszał rozmowę Brada z Freelingiem w korytarzu i schodzące z dyżuru pielęgniarki. Wiedział, że za pomocą uszu, jakie przyniósł sobie na świat, nie byłby w stanie złowić choćby szmeru, a teraz mógł dowolnie rozróżniać słowa:
— …miejscowe znieczulenie, ale ja nie chcę. Chcę go wyłączyć. Przeszedł dosyć wstrząsów.
To mówił Freeling do Brada.
Światła były jaśniejsze niż przedtem. Usiłował zmniejszyć czułość swego widzenia, ale nic z tego nie wyszło. Tak naprawdę — pomyślał — wystarczy mi pojedyncza lampka choinkowa. Taka lampka to kupa światła; te tutaj reflektory subiektywnej jasności wprowadzają zamęt. Ponadto — zaobserwował — te światła tak pulsują, że można dostać kota; postrzegał każdy impuls prądu o częstotliwości sześćdziesięciu herców. Wewnątrz świetlówek widział wijącego się gazowego węża światła. Z drugiej strony, żarówki były niemal ciemne, z wyjątkiem jaskrawych żarników pośrodku, które mógł szczegółowo badać wzrokiem. Nie odczuwał żadnego przemęczenia oka, nawet gdy wpatrywał się w najjaśniejszą żarówkę.
Usłyszał nowy głos na korytarzu i wyostrzył słuch, żeby go rozpoznać: Klara Bly, przybyła właśnie do pracy na nocny dyżur.
— Jak tam pacjent, doktorze Freeling?
— W porządku. Sprawia wrażenie wypoczętego. Nie musiałaś mu dawać proszka nasennego wczoraj wieczorem?
— Nie. Miał się dobrze. Trochę jakby… — zachichotała — trochę jakby napalony, co prawda. Przystawiał się do mnie w taki sposób, jakiego bym się nie spodziewała po Rogerze.
— Hm. — Nastąpiła zagadkowa przerwa. — Cóż, z tym nie będzie już więcej problemów. Muszę sprawdzić odczyty. Miej tu oko.
Roger pomyślał, że musi być szczególnie miły dla Klary, co nie sprawi mu trudności, gdyż była jego ulubienicą wśród pielęgniarek. Leżał na wznak, zasłuchany w szelest swoich własnych czarnych skrzydeł i rytmiczne tykanie tablicy telemetrycznej. Był bardzo zmęczony. Z przyjemnością by zasnął…
Zerwał się. Światła zgasły! Po czym znów zapłonęły, jak tylko zdał sobie sprawę z ich braku. Nauczył się zamykać oczy! Zadowolony ponownie opadł na łagodnie rozkołysane łóżko. To prawda, rzeczywiście robi postępy.
Obudzili go, nakarmili, po czym znów uśpili do ostatniej operacji. Bez narkozy.
— Po prostu cię wyłączymy — powiedział Jon Freeling. — Nic me poczujesz.
I faktycznie nie poczuł.
Najpierw wtoczyli go przez sąsiednie drzwi do sali operacyjnej, z kroplówkami, rurkami, drenami i całym kramem. Nie czuł woni środka odkażającego, ale wiedział, że jest; postrzegał jasność zbierającą się na kantach każdego metalowego przedmiotu, ciepło ze sterylizatora, podobnego słonecznemu rozbłyskowi na ścianie.
A potem doktor Freeling polecił wyłączyć go, a my to wykonałyśmy. Przymknęłyśmy jego doprowadzenia bodźców jedno po drugim; odczuwał to tak, jakby dźwięki osłabły, światła przygasły, dotknięcia na jego ciele zdelikatniały. Stłumiłyśmy doprowadzenia bólowe na całej jego nowej skórze, wygaszając je całkowicie tam, gdzie miał ciąć nóż i gdzie miała przekłuwać igła Freelinga. Z tym problem był złożony. Wiele doprowadzeń bólowych miało mu pozostać po wyzdrowieniu. Kiedy znajdzie się sam na powierzchni Marsa, musi mieć jakiś system ostrzegawczy, coś, co by sygnalizowało o doznanym oparzeniu, ranie lub awarii, a ból był najostrzejszym sygnałem alarmowym, jaki mogłyśmy mu podarować. Lecz dla znacznego obszaru jego ciała ból przestał istnieć. Raz wygaszone doprowadzenia całkowicie wymazywałyśmy z zespołu jego narządów zmysłów.
Roger nic o tym, rzecz jasna, nie wiedział. Roger po prostu zapadł w sen, a potem obudził się. Obudził się, podniósł wzrok i wrzasnął. Odchylony w tył i rozprostowujący palce Freeling podskoczył, upuszczając maskę.
— Co się stało?
— Jezusie! — powiedział Roger. — Przez moment widziałem tu… sam nie wiem. Może to był sen? Ale widziałem was wszystkich wokół siebie, jak patrzycie na mnie z góry, i wyglądaliście jak banda upiorów. Szkielety. Czaszki. Wyszczerzone do mnie w uśmiechu! I nagle znów byliście sobą.
Freeling spojrzał na Weidnera i wzruszył ramionami.
— Myślę — powiedział — że to jedynie twoje obwody mediacyjne w akcji. Kapujesz? Przekładają to, co widzisz, na coś, co możesz bezpośrednio pojąć.
— Nie podoba mi się to — Roger był wściekły.
— No cóż, będziemy musieli pogadać o tym z Bradem. Ale szczerze mówiąc, Roger, myślę, że to ma tak właśnie być. Myślę, że to tak, jakby komputer przejął twoje doznania lęku i bólu, wiesz, to co każdy odczuwa w czasie operacji, i nałożył je na bodziec wzrokowy: nasze twarze, maski, wszystko w kupie. Ciekawe. Zastanawia mnie, ile z tego wzięło się z mediacji, a ile to zwykłe pooperacyjne majaki?