— Miło mi, że cię to ciekawi — obruszył się Roger.
Ale tak naprawdę i jemu wydawało się to ciekawe. Kiedy znalazł się z powrotem w swoim pokoju, popuścił cugli wyobraźni. Nie potrafił przywołać fantastycznych wizji na życzenie. Przychodziły, gdy chciały przyjść, ale już nie tak przerażające jak ów pierwszy straszny przelotny widok gołych żuchw i pustych oczodołów.
Weszła Klara z basenem i gdy odchodziła po tym, jak zrezygnował z basenu machnięciem ręki, obserwował ją w zamykających się drzwiach i cień drzwi stał się wylotem jaskini, a Klara Bly jaskiniowym niedźwiedziem, pomrukującym na niego gniewnie. Ciągle jest odrobinę zagniewana — uświadomił sobie; jakiś infradźwiękowy sygnał w jej twarzy zapisywał się w jego zmysłach, był analizowany przez buczący 3070 piętro niżej i wyświetlany jako przestroga. Za to następnym razem miała twarz Dorki. Twarz ta rozpłynęła jej się i oblekła z powrotem w znajomą ciemną skórę i jasne oczy, zupełnie odmienne niż oczy Dorki, ale Roger uznał to za znak, że znowu wszystko jest między nimi w porządku…
Między Klarą a nim.
Nie — pomyślał — między Dorką a nim. Zapatrzył się na telefon przy łóżku. Zgodnie z jego żądaniem obwody wizyjne były na stałe odłączone; bał się, że zadzwoni do kogoś zapominając, co tamci mogą zobaczyć. Jednak w ogóle nie skorzystał z telefonu, żeby zadzwonić do Dorki. Dość często wyciągał rękę po słuchawkę, lecz za każdym razem cofał.
Nie wiedział, co jej powiedzieć. Jak zapytać własną żonę, czy sypia z twoim najlepszym przyjacielem? Szorujesz do baby i walisz prosto z mostu, ot i wszystko — podpowiedziało Rogerowi jego poczucie odwagi cywilnej, ale nie potrafił przemóc się do końca, żeby tak zrobić. Nie miał dostatecznej pewności. Nie potrafił zdobyć się na sformułowanie takiego oskarżenia — mógł się przecież mylić.
Szkopuł w tym, że nie mógł również zwierzyć się z tego przyjaciołom, żadnemu z nich. Don Kayman nadawałby się tu z natury rzeczy, w ramach powinności kapłańskich. Lecz Don Kayman był tak wyraźnie, tak słodko i tak czule zakochany w swej ślicznej siostrzyczce, że Roger nie miał serca rozmawiać o braku serca z nim właśnie. Co do reszty zaś jego przyjaciół, problem polegał na tym, że oni by doprawdy nie widzieli, w czym problem. Małżeństwo otwarte było tak powszechne w Tonce — właściwie niemal w całym zachodnim świecie — że to raczej należące do rzadkości zamknięte pary małżeńskie bywały przedmiotem plotki. Przyznać się do zazdrości nie było łatwo. A zresztą — powiedział sobie z mocą Torraway — to wcale nie sprawa zazdrości. Niezupełnie zazdrości. Tu chodziło o coś innego. Żadne sycylijskie machismo, żadna wściekłość posiadacza odkrywającego, że ktoś przełazi przez płot do jego własnych rajskich ogrodów. Chodziło tu o to, że Dorka powinna pragnąć miłości tylko jego. Ponieważ on pragnął kochać tylko ją.
Zdał sobie sprawę, że osuwa się w taki stan umysłu, jaki niechybnie uruchomi dzwonki alarmowe na telemetrycznych odczytach. Tego nie chciał. Zdecydowanie uciekł myślami od swej żony. Przez jakiś czas ćwiczył „zamykanie oczu”; dowolne uprawianie tej nowej sztuki dodawało mu pewności siebie. Nie umiałby nic a nic lepiej od Willy’ego Hartnetta opasać, co właściwie takiego robi, lecz jakoś był w stanie podjąć decyzję o wstrzymaniu odbioru bodźców wzrokowych, a zespół obwodów w jego głowie i tych na dole wewnątrz 3070 potrafił jakoś przeistoczyć tę decyzję w ciemność. Roger mógł nawet selektywnie przyciemniać światło. Mógł je rozjaśniać. Mógł, jak się przekonał, odfiltrować wszystkie, z wyjątkiem wybranego, pasma długości fal, bądź wygasić jedno wybrane albo rozjaśnić jedną czy więcej barw tęczy bardziej od pozostałych.
Było to doprawdy całkiem przyjemne, jakkolwiek nużące po pewnym czasie. Wolałby już oczekiwać z utęsknieniem lunchu, lecz tego dnia miało nie być żadnego lunchu, częściowo z powodu przebytej przez Rogera świeżo operacji, a częściowo dlatego, że stopniowo odzwyczajali go od jedzenia. Przez parę następnych tygodni miał jeść i pić coraz to mniej; kiedy już znajdzie się na Marsie, tak naprawdę potrzebny mu będzie jeden pełny posiłek miesięcznie.
Odrzucił prześcieradło i objął bezmyślnym spojrzeniem ten sztuczny twór, jakim uczyniono jego ciało. W chwilę później wydał donośny, chrapliwy krzyk trwogi i bólu. Wszystkie telemetryczne monitory rozbłysły oślepiającą czerwienią. Na korytarzu Klara Bly zawróciła w pół kroku i pognała pędem do jego drzwi. Daleko, w kawalerce Brada, dzwonki alarmowe odezwały się ułamek sekundy później, donosząc mu o czymś pilnym i ważnym, co wyrwało go z płytkiego, męczącego snu.
Kiedy Klara Bly otworzyła drzwi, jej oczom ukazał się Roger zwinięty na łóżku w pozycji płodu i jęczący żałośnie. Jedną dłonią przykrywał krocze, pomiędzy stulonymi nogami.
— Roger! Co się stało!?
Głowa uniosła się i owadzie oczy zmierzyły ją niewidzącym spojrzeniem. Roger nie przerwał tych zwierzęcych jęków, nie przemówił. Jedynie uniósł dłoń.
A tam, pomiędzy jego nogami, nie było nic. Ani śladu po takich drobiazgach jak penis, jądra, moszna, nic — tylko połyskujące, sztuczne ciało, a na nim przezroczysty bandaż, kryjący szwy. Tak, jak gdyby nigdy niczego tam nie było. W miejsce pierwotnych cech męskich — pustka. Przeprowadzono ów „drobny retuszyk”, po którym nie pozostało nic.
Dziewięć
Dash przy łożu boleści
Donowi Kaymanowi nie podobała się pora, ale nie miał wyboru — musiał iść do krawca. Na nieszczęście jego krawiec znajdował się na Merritt Island u wybrzeży Florydy, w Atlantyckim Ośrodku Doświadczalnym. Odlatywał tam zmartwiony i wylądował zmartwiony. Nie tylko tym, co stało się z Rogerem Torrawayem. To wydawało się opanowane, za co chwała Bogu miłosiernemu, chociaż Kayman nie mógł się oprzeć uczuciu, że o mały włos nie stracili Rogera i że ktoś popełnił gruby błąd nie przygotowując go na ten ostatni,,maleńki retuszyk”. Prawdopodobnie — uważał w swoim miłosierdziu — stało się tak dlatego, że Brad był chory. Ale z pewnością byli o włos od zawalenia całego programu. Gnębiło go jeszcze jedno: nie mógł się pozbyć poczucia winy wywołanego tym, że w głębi duszy pragnął zawalenia programu. Spędził smutną godzinę z siostrą Klotyldą po tym, jak prawdopodobieństwo jego podróży na Marsa obróciło się nagle w brutalną pewność rozkazów. Czy powinni się przedtem pobrać? Nie. Nie powinni z pragmatycznych, praktycznych względów: chociaż nie było najmniejszej wątpliwości, że oboje mogą poprosić i mają szansę uzyskać dyspensę z Rzymu, to również nie było nadziei na uzyskanie jej szybsze niż za pół roku. Może gdyby wystąpili wcześniej… Ale nie wystąpili, a przecież wiedzieli, że bez dyspensy nie tylko się nie pobiorą, ale nawet nie zaczną ze sobą sypiać bez sakramentu. Przynajmniej — powiedziała pod koniec Klotyldą siląc się na uśmiech — nie musisz się martwić o moją wierność. Skoro nie łamię dla ciebie ślubów, wątpię, żebym złamała je dla innego.
— Wcale się nie martwiłem — odparł, ale teraz, pod roziskrzonym niebem Florydy, podnosząc oczy na wieże startowe wychodzące na spotkanie białym, pierzastym obłokom, teraz się martwił.
Pułkownik piechoty, który zaofiarował się oprowadzić Kaymana, wyczuwał, że jest on zatroskany, ale nie miał pojęcia, jakie mogły być tego przyczyny.
— To całkiem bezpieczne — powiedział na chybił trafił. — Ja bym się nie przejmował wprowadzeniem na niską orbitę spotkaniową.
— To wyrwało Kaymana z zadumy.
— Zapewniam pana, że się nie przejmowałem. Nawet nie wiem, co pan ma na myśli.