— Och. No więc, rzecz w tym, że wypuszczamy pański balonik i obie rakiety pomocnicze na orbitę niższą niż zwykle: dwieście dwadzieścia kilometrów zamiast czterystu. To politykierstwo, rzecz jasna. Nie cierpię, jak urzędasy mówią nam, co mamy robić, ale w tym przypadku to jest naprawdę bez znaczenia.
Kayman zerknął na zegarek. Miał jeszcze godzinę do ostatecznej przymiarki skafandrów marsjańskiego i kosmicznego i nie chciał poddawać się chandrze. Oceniał trafnie, że pułkownik należy do tych szczęściarzy, co to o niczym nie lubią tak rozprawiać, jak o swojej pracy, i że wystarczy tylko od czasu do czasu chrząknąć, aby pułkownik dalej objaśniał wszystko, co da się objaśnić. Chrząknął.
— No więc, ojcze — powiedział wylewnie pułkownik — podstawiamy panu wielki statek, rozumie pan. Zbyt wielki, żeby go wystrzelić w jednym kawałku. Wypuszczamy więc trzy baloniki i spotkacie się na orbicie — dwieście dwadzieścia na dwieście trzydzieści pięć, najlepiej — i spodziewam się, że wygramy w tej gonitwie… no i…
Kayman kiwnął głową, właściwie nie słuchając. Znał już plan lotu na pamięć, wszystko było w instrukcjach. Otwarta pozostawała jedynie sprawa wyznaczenia dwóch pozostałych pasażerów marsjańskiego „balonika”, ale jej rozstrzygnięcie było już tylko kwestią dni. Jeden musiał być pilotem, który pozostanie na orbicie, podczas gdy trzej pozostali wcisną się do marsjańskiego ładownika i opuszczą na powierzchnię planety. Ideałem tego czwartego byłby ktoś, kto mógłby pełnić funkcję rezerwowego pilota, aerologa i cyborga, lecz taka osoba nie istniała, rzecz jasna. Wszelako nadszedł już czas na podjęcie decyzji.
Trzy istoty ludzkie, trzy nie odmienione istoty ludzkie — poprawił się — nie posiadały zdolności Rogera przeżycia nago na powierzchni Marsa. Musiałyby przejść przez te same przymiarki, które on teraz przechodził, a potem przećwiczyć postępowanie w różnych sytuacjach jako ostatni szlif, wszystkim zresztą potrzebny, nawet Rogerowi. A do startu pozostało zaledwie trzydzieści trzy dni.
Pułkownik skończył z manewrami cumowania i ponownego montażu i zabierał się do naszkicowania kalendarza wydarzeń dzień po dniu w czasie długich miesięcy podróży na Marsa.
— Chwileczkę, panie pułkowniku. Niezbyt jasne są dla mnie te względy polityczne. Co polityka ma wspólnego z tym, jak my startujemy?
— To te cholerne ekologiczne pierdolce — z odrazą warknął pułkownik — każdemu zajdą za skórę. Te rakiety nośne Teksaskie Bliźniaki nie są małe. Ciąg ze dwudziestu „Saturnów”. Stąd masa spalin. Będzie tego jakieś dwadzieścia pięć ton metrycznych pary wodnej na sekundę, razy trzy takie baloniki — od cholery pary wodnej. Mówiąc szczerze, istnieje jakieś tam ryzyko, że para wodna… no więc nie, nie ma się co czarować… wiemy cholernie dobrze… przepraszam, ojcze… że na wysokościach normalnego wprowadzenia na orbitę cała ta para wodna zwiąże wolne elektrony w wielkiej połaci nieba. Odkryli to dawno temu, zaraz, chyba to było w siedemdziesiątym trzecim lub siedemdziesiątym czwartym roku, gdy wprowadzono na orbitę pierwsze laboratorium orbitalne. Związane zostały elektrony w obszarze atmosfery ciągnącym się od Illinois po Labrador, jak później zmierzono. A to, rzecz jasna, właśnie elektrony swobodne pilnują, żebyśmy się zbytnio nie opalili na słońcu. Między innymi. Biorą udział w odfiltrowywaniu promieniowania nadfioletowego słońca. Rak skóry, oparzenia, zniszczenie flory — no cóż, to są rzeczy realne, mogą się przydarzyć. Ale Dashowi nie idzie tu o naszych rodaków! To chodzi o NLA, oto co go gryzie. Dali mu ultimatum, że jeśli nasz start naruszy ich niebo, uznają to za „wrogi akt”. Wrogi akt! A jak u diabła nazwać ich defiladę w pięć nuklearnych okrętów podwodnych wokół Cape May w New Jersey? Utrzymują, że to statki oceanograficzne, ale kto używa podwodnych tropicieli krążowników do badań oceanograficznych, w każdym razie nie nasza marynarka wojenna…
— W każdym razie — pułkownik z uśmiechem przypomniał sobie o gościu — dla nas nie ma sprawy. Po prostu wprowadzimy was na orbitę spotkaniową nieco niżej, poza warstwą elektronów swobodnych. Oznacza to większe zużycie paliwa. I w rezultacie większe skażenie, tak jak ja to widzę. Lecz zachowujemy w nietkniętym stanie ich bezcenne wolne elektrony, co wcale nie znaczy, że one mają realną szansę przetrwania za Atlantykiem, w Afryce, nie mówiąc już o Azji…
— Bardzo to interesujące, panie pułkowniku — powiedział uprzejmie Kayman. — Niestety, chyba już na mnie czas.
Czekali na niego z przymiarką.
— Proszę wskoczyć w to na chwileczkę — fizykoterapeuta ekipy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
„Wskoczenie” w kombinezon kosmiczny było to dwadzieścia minut ciężkiej harówki, nawet z pomocą całej ekipy. Kayman uparł się, że zrobi to sam. W statku kosmicznym nie będzie miał nikogo do pomocy prócz pozostałych członków załogi, zajętych własnymi sprawami, a w nagłym wypadku w ogóle nikogo. Chciał być przygotowany na nagły wypadek. Zajęło mu to godzinę i jeszcze dodatkowe dziesięć minut na wyskoczenie, jak już sprawdzili wszelkie parametry i uznali, że wszystko gra, po czym zaprezentowano mu do przymiarki pozostałe skafandry. Kiedy skończył, na dworze była już ciemna, ciepła jesienna florydzka noc. Spojrzał na wyłożoną na stołach kolekcję ubiorów i uśmiechnął się. Wskazując kolejno na wstążkę anteny radiowej zwisającą z jednego mankietu, na płaszcz antyradiacyjny do zakładania w okresach rozbłysku chromosfery Słońca oraz trykot pod kombinezony, powiedział:
— Aleście mnie wyekwipowali. Mam i manipularz, i ornat, i nawet komżę. Jeszcze parę drobiazgów i mogę śmiało odprawiać mszę.
W rzeczywistości Kayman umieścił pełny komplet szat liturgicznych w przyznanym mu limicie bagażu, poważnie uszczuplając miejsce na książki, taśmy z muzyką i zdjęcia siostry Klotyldy. Nie zamierzał jednak o tym dyskutować z tymi świeckimi ludźmi. Przeciągnął się i westchnął.
— Gdzie tu w pobliżu można dobrze zjeść? — zapytał. — Jakiś befsztyk albo rybkę — coś z tych waszych sławetnych Lucjanów czerwonych, a potem do łóżka…
Podpierający ścianę od dwóch godzin żandarm sił powietrznych zerknął na zegarek i wystąpił naprzód.
— Przepraszam, ojcze — powiedział. — W tej chwili oczekują pana zupełnie gdzie indziej i mamy tam być — jak widzę — za jakieś dwadzieścia minut.
— Gdzie znowu mamy być? Mnie czeka jutro długi lot…
— Przepraszam, sir. Mam rozkaz doprowadzić pana do budynku Dowództwa Bazy Sił Powietrznych im. Patricka. Spodziewam się, że tam powiedzą panu, o co chodzi.
Ksiądz wyprostował się z godnością.
— Kapralu — rzekł — ja nie podlegam waszej jurysdykcji. Proponuję, żebyście mi powiedzieli, o co tu chodzi.
— Nie, sir — zgodził się żandarm. — Nie podlega pan. Ale mam rozkaz doprowadzić pana i, z całym należytym szacunkiem, sir, ten rozkaz wykonam.
Fizykoterapeuta dotknął ramienia Kaymana.
— Ruszaj, Don — powiedział. — Przeczucie mówi mi, że już zawędrowałeś bardzo wysoko.
Sarkając Kayman dał się wyprowadzić i zapakować do poduszkowca terenowego. Kierowca spieszył się. Nie zawracał sobie głowy drogami, tylko skierował pojazd w przybrzeżne fale, sprawdził, ile ma czasu i jaki dystans, i doliną fali wyprysnął w morze. Po czym skręciwszy na południe dał gaz do dechy — w dziesięć sekund robili już przynajmniej sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nawet na wysokim ciągu, trzy metry w powietrzu ponad średnią wysokością wody, kołysanie i wiry kotłujących się pod pojazdem fal tak nimi rzucały, że Kayman przełykał ślinę rozglądając się za torebką higieniczną w razie wysoce prawdopodobnej potrzeby. Próbował nakłonić kaprala, żeby zwolnił.