Czas jakoś mijał. Ale niełatwo i nie szybko. Były długie okresy, kiedy zmienione poczucie czasu Rogera przeciągało na przekór nudę, były chwile, kiedy przyłapywał się na tym, że wbrew woli znowu myśli o Dorce. Pokrzepienie na duchu wizytą Dasha, przyjemna troska i przywiązanie Sulie Carpenter jak wszystko, co dobre, nie trwało wiecznie. Dorka stanowiła rzeczywistość jego rojeń i gdy tylko myśli miał na tyle wolne, że zaczynały wędrować, to wędrowały właśnie do Dorki. Do Dorki i radości ich pierwszych wspólnie przeżytych lat. Do Dorki i straszliwej prawdy, że on już nie jest mężczyzną na tyle, żeby zaspokajać jej seksualne potrzeby. Do Dorki i Brada…
— Nie wiem, Roger, co ty, do cholery, wyprawiasz — warknął głos Katarzyny Doughty — ale to rozpieprza w tobie objawy życia. Skończ z tym.
— Dobrze już, dobrze — burknął.
Wyrzucił Dorkę z myśli. Myślał o naburmuszonym, czułym głosie Katarzyny, o tym, co mówił prezydent, o Sulie Carpenter. Uspokoił się.
W nagrodę pokazano mu slajd z pękiem fiołków w naturalnym kolorze.
Dziesięć
Entrechaty Batmana
Znienacka, ku zdumieniu wszystkich, zostało zaledwie dziewięć dni. Przed kolegium duchownym ojciec Kayman dygotał na zimnie, czekając na podwiezienie do Instytutu. W minionych dwóch tygodniach bardzo silnie pogorszyły się niedobory paliwa, spotęgowane walkami na Środkowym Wschodzie i wysadzeniem rurociągów Morza Północnego przez Bojowników o Niepodległość Szkocji. Sam program miał bezwzględne priorytety we wszystkim, mimo że niektóre z podziemnych silosów nie miały dość paliwa na wypuszczenie w niebo zamkniętych w nich rakiet, niemniej jednak całemu personelowi zalecono gaszenie świateł, wspólne dojazdy, przykręcenie domowych termostatów, rzadsze oglądanie telewizji.
Wczesna zawieja zasypała śniegiem oklahomskie prerie i przed kolegium jakiś kleryk z seminarium odgarniał sennie śnieg z chodnika. Nie było tego śniegu wiele, ale — pomyślał Kayman — nie wyglądał przyjemnie dla oka. Czy to była jego imaginacja, czy rzeczywiście śnieg miał barwę wiele mówiącej szarości? Mógłbyż popiół z płonących w Kalifornii i Oregonie lasów zbrukać śnieg w odległości dwóch tysięcy pięciuset kilometrów?
Kayman podskoczył, gdy Brad zatrąbił klaksonem.
— Przepraszam, zagapiłem się — powiedział wsiadając i zatrzasnął drzwi. — Słuchaj, czy nie powinniśmy następnym razem wziąć mojego samochodu? Zużywa znacznie mniej paliwa od tej twojej machiny.
Brad wzruszył markotnie ramionami i zerknął w lusterko wsteczne. Drugi poduszkowiec, tym razem lekka, sportowa maszyna, wyjeżdżał za nimi zza zakrętu.
— I tak prowadzę dwa — rzekł. — To ten sam, który siedział mi na ogonie we wtorek. Partacze. Chyba, że chcą mi pokazać czarno na białym, że jestem śledzony.
Kayman obejrzał się. Podążający za nimi pojazd rzeczywiście nie robił nic, żeby nie rzucać się w oczy.
— Wiesz, co to za jedni, Brad?
— A co, masz jakieś wątpliwości?
Kayman nie odpowiedział. W samej rzeczy nie miał. Prezydent dał Bradowi jasno do zrozumienia, że pod żadnym pozorem ma się nie pieprzyć z żoną potwora, i każda bolesna sekunda tej półgodzinnej rozmowy pozostała mu w pamięci jak żywa. Śledzić zaczęli go zaraz potem, dla pewności, że nie zapomni. Ale to nie był temat, który Kayman chciałby omawiać z Bradem. Włączył radio i trafił na wiadomości. Kilka minut słuchali o serii ocenzurowanych, a mimo to przygniatających nieszczęść, aż wreszcie Brad bez słowa sięgnął do wyłącznika. Jechali dalej w ciszy pod ołowianym niebem, aż dojechali pod osamotniony na pustej prerii, ogromny, biały sześcian Instytutu.
W budynku nie było żadnej szarości: rozjarzone lampy oświetlały twarze żywe, choć wymęczone i czasami zafrasowane. Przynajmniej tu w środku — pomyślał Kayman — panuje atmosfera spełnienia i celowości. Program szedł ściśle według planu. Za dziewięć dni wystartuje statek marsjański i on sam we własnej osobie będzie na jego pokładzie.
Kayman nie bał się wyprawy. Tak ukierunkował całe swoje życie od pierwszych dni w seminarium, kiedy to uświadomił sobie, że może służyć Bogu w wielu miejscach poza amboną, zachęcany przez ojca przełożonego do interesowania się wszystkimi niebami — czy to astrofizycznymi, czy teologicznymi. Był to jednak twardy orzech do zgryzienia. Kayman czuł, że nie jest gotowy. Czuł, że świat nie jest gotowy do tej próby. Wszystko wydawało mu się dziwaczną improwizacją, mimo że pracowały na to stulecia, łącznie z nim samym. Nawet załoga jeszcze nie została wyznaczona ostatecznie. Leciał Roger jako raison detre całego programu, rzecz jasna. Leciał Kayman; ta decyzja zapadła nieodwołalnie. Lecz kandydatury dwóch pilotów nadal były jedynie tymczasowe. Kayman poznał i polubił obu. Należeli do śmietanki pilotów NASA, jeden z nich pilotował z Rogerem wahadłowiec osiem lat temu. Lecz na skróconej liście potencjalnych kandydatów znajdowało się jeszcze piętnastu innych — Kayman nawet nie znał wszystkich nazwisk, wiedział tylko, że jest ich sporo. Vern Scanyon z dyrektorem naczelnym NASA polecieli przekonać prezydenta osobiście, nalegając, żeby zatwierdził ich kandydatów, ale Dash ze znanych jedynie sobie powodów zastrzegł prawo ostatecznej decyzji dla siebie i nie odkrywał kart.
Jedyną rzeczą, która sprawiała wrażenie w pełni gotowej do tej próby, było ogniwo łańcucha, które przedtem sprawiało wrażenie najmniej, pewnego — sam Roger.
Szkolenie szło mu jak po maśle. Roger poruszał się już zupełnie swobodnie po całym budynku Instytutu, regularnie kursując pomiędzy pokojem ciągle traktowanym jako „dom”, marsjańską komorą normalną, pracowniami badawczymi oraz wszystkimi miejscami, do których udać się miał ochotę. Cały Instytut przywykł do widoku wysokiej, czarnoskrzydłej istoty, która sadziła długimi krokami przez korytarze, wielkimi, fasetowymi oczami rozpoznawała znajomych i bezbarwnym głosem wykrzykiwała wesołe pozdrowienia.
Cały ostatni tydzień z kawałkiem należał do Katarzyny Doughty. Okazało się, że Roger opanował do perfekcji zespół narządów zmysłów, obecnie przyszła kolej na opanowanie sztuki korzystania ze wszystkich możliwości umięśnienia. Tak więc Katarzyna sprowadziła niewidomego, jakiegoś tancerza i byłego paraplegika, którzy przejęli obowiązki jego wychowawców, gdy Roger zaczął poszerzać swoje horyzonty. Gwiazda tancerza już zaszła, ale on wiedział o tym, jako dziecko zaś uczył się u Nuriejewa i Dolina. Niewidomy już nie był niewidomym. Oczu nie miał, lecz jego układ wzrokowy zastąpiono sensorami bardzo podobnymi do posiadanych przez Rogera, toteż we dwóch wymieniali poglądy na temat subtelnych odcieni barw i sposobów manipulowania parametrami widzenia. Paraplegik, poruszający się obecnie na zmotoryzowanych kończynach, które były prototypami członków Rogera, miał za sobą rok nauki posługiwania się nimi i razem z Rogerem brał lekcje tańca. Nie zawsze razem w sensie fizycznym, mówiąc dokładniej. Eksparaplegik imieniem Alfred był mimo wszystko daleko bardziej „ludzki” od Rogera Torrawaya, a pośród swych rozlicznych cech człowieczych posiadał potrzebę oddychania.
Kiedy Kayman z Bradem weszli do pomieszczenia kontrolnego marsjańskiej komory normalnej, Alfred wykonywał entrechaty po jednej stronie podwójnej szklanej tafli, a Roger po drugiej stronie powielał jego ruchy. Katarzyna Doughty podawała tempo, zaś system głośników nadawał walca A-dur z „Sylfid”. Vern Scanyon siedział z boku pod ścianą okrakiem na odwrotnie ustawionym krześle, z dłońmi zaplecionymi na oparciu i ze wspartą na nich brodą. Brad ruszył wprost do niego i wdali się w rozmowę, której inni nie słyszeli.