— Panie i panowie, prezydent Stanów Zjednoczonych.
Fitz James Deshatine wkroczył na salę rozdając uśmiechy i ukłony i wyglądając zupełnie jak własna podobizna z telewizji, tylko niższa. Bez ponaglenia pracownicy instytutu ustawili się w półkole i prezydent rozpoczął obchód ściskając każdemu dłoń, podczas gdy dyrektor programu u jego boku dokonywał prezentacji. Deshatine został ślicznie poinstruowany. Stosował ową sztuczkę polityków kojarzenia sobie każdego nazwiska i wyjeżdżania z jakąś osobistą aluzją. Do Katarzyny Doughty było to: „Cieszę się, że choć jeden reprezentant Irlandii jest w tym gronie, doktor Doughty”. Do Rogera: „Myśmy się już kiedyś spotkali, pułkowniku Torraway. Po tej pięknej akcji z Rosjanami. Zaraz, niech się zastanowię, to musiało być siedem lat temu, kiedy przewodniczyłem komisji w senacie. Może przypomina pan sobie?” Jasne, że Roger sobie przypominął i czuł się mile połechtany: wiedział, że prezydent przypomina sobie specjalnie, żeby go mile połechtać. A do Dorki: „Wielkie nieba pani Torraway, jakim cudem taka śliczna dziewczyna marnuje się przy jednym z tych jajogłowych?” Słysząc to Roger nieco zesztywniał. Chodziło mu nie tyle o lekceważenie wobec siebie, lecz był to. jeden z tych zdawkowych komplementów, jakimi Dorka zawsze się brzydziła. Ale tym razem nie zauważył u niej obrzydzenia. Ten komplement wypowiedziany przez prezydenta zapalił iskierki w jej oczach.
— Jaki piękny mężczyzna — szepnęła nie spuszczając z niego oczu do końca tego obchodu.
Dojechawszy do mety prezydent wskoczył na maleńkie podium i rzekł:
— No cóż, przyjaciele, przybyłem tu, żeby patrzeć i słuchać, a nie gadać. Pragnę jednak podziękować każdemu z was za przymknięcie oczu na te bzdury, przez jakie kazali wam przejść, żebyśmy mogli być razem. Przepraszam. Ja tego nie wymyśliłem. Mnie tylko mówią, że to konieczne dopóty, dopóki kręci się tak wielu czubków. I dopóki Wolny Świat ma takich wrogów, jakich ma, a my jesteśmy tacy otwarci, ufni ludzie, jak to my. — Uśmiechnął się prosto do Dorki. — Jak tam, nie obyło się bez zmycia paznokci?
Dorka zaśmiała się melodyjnie, zaskakując swego męża. (Pomstowała przedtem z furią, że zniszczyli jej manikiur).
— Oczywiście, że nie, panie prezydencie. Zupełnie jak u mojej manikiurzystki — odkrzyknęła.
— Przepraszam i za to. Twierdzą, że tu chodzi o upewnienie się, czy panie nie posiadacie tajnych bio-che-micz-nych trucizn w celu podrapania mnie przy ściskaniu dłoni. No cóż, chyba nie pozostaje nic innego, jak robić, co każą. W każdym razie — zachichotał — jeśli sądzicie, że spotkała was przykrość, piękne panie, to szkoda, że nie widziałyście, co wyprawia moja stara kotka, kiedy jej to robią. Dobrze, że faktycznie nie miała trucizny na pazurach podczas ostatniej takiej operacji. Załatwiła trzech agentów służby bezpieczeństwa, mego siostrzeńca i dwa własne kociaki, zanim skończyli. — Roześmiał się i Roger z niejakim zdziwieniem spostrzegł, że on sam i Dorka, i wszyscy pozostali też się śmieją.
— Tak czy owak — rzekł prezydent przechodząc do tematu — jestem wam wdzięczny za waszą uprzejmość. I jestem tysiąckroć bardziej wdzięczny za waszą przebojowość w realizacji programu Człowieka Plus. Nie muszę nikomu tłumaczyć, ile on znaczy dla Wolnego Świata. Tam w górze jest Mars, jedyny wart posiadania kawałek nieruchomości w pobliżu, oprócz tego, na którym wszyscy stoimy w tej chwili. Z końcem obecnego dziesięciolecia będzie do kogoś należał. Są tylko dwie możliwości: Do nich albo do nas. I ja chcę, żeby do nas. A wy, tu obecni, właśnie doprowadzicie do tego, dając nam Człowieka Plus, który będzie żył na Marsie. W imieniu wszystkich żywych istot ludzkich demokratycznych krajów Wolnego Świata pragnę wam z całego serca i z całej duszy podziękować za urzeczywistnienie tego snu. A teraz — powiedział uciszając próbę huraganu grzecznościowych oklasków — myślę, że czas, żebym przestał gadać, a zaczai słuchać. Pragnę się dowiedzieć, co słychać u naszego Człowieka Plus. Generale Scanyon, przekazuję panu pałeczkę.
Vern Scanyon był dyrektorem zakładu doświadczalnego Instytutu Medycyny Kosmicznej im. Grissoma. Był również generałem-majorem w stanie spoczynku i tak się zachowywał. Spojrzał na zegarek, zerknął na swojego zastępcę (którego czasami nazywał zastępcą dowódcy) dla pewności i rzekł:
— Za kilka minut komandor Hartnett zakończy rozgrzewkę. Może popatrzymy sobie na niego w wewnętrznej telewizji przez minutę. Następnie postaram się wprowadzić pana w to, co nastąpi.
W sali zgasły światła. Za podium rozjaśnił się ekran telewizyjny. Rozległo się szuranie krzesła, które jeden z „kelnerów” podsunął prezydentowi. Potem szept prezydenta. Krzesło zostało odsunięte z powrotem, prezydent skinął głową, jak cień w poświacie ekranu, i podniósł wzrok.
Ekran pokazywał człowieka.
Nie wyglądał on jak człowiek. Nazywał się Willy Hartnett. Był astronautą, demokratą, metodystą, mężem, ojcem, tympanistą-amatorem, cudownej lekkości tancerzem; ale dla oka nie przypominał żadnej z tych rzeczy. Dla oka był potworem. W ogóle nie przypominał człowieka. Zamiast oczu miał świecące kule z czerwonymi fasetami. Nozdrza otwierały się w fałdach ciała, podobne do kreciego ryja z gwiazdką nosa. Sztuczny naskórek miał barwę naturalnej, głębokiej opalenizny, lecz wygląd skóry przywodził na myśl nosorożca. Nic, co dało się w nim zobaczyć, nie przypominało tego, z czym się urodził. Oczy, uszy, płuca, nos, usta, układ krążenia, ośrodki percepcyjne, serce, skóra — wszystko zostało wymienione bądź wzmocnione. Zmiany rzucające się w oczy stanowiły zaledwie czubek góry lodowej. To, czego dokonano w jego wnętrzu, było o wiele bardziej złożone i o wiele ważniejsze. Został na nowo zbudowany tylko po to, żeby go przystosować do życia na powierzchni planety Mars bez korzystania z aparatury pomocniczej.
Był cyborgiem — organizmem cybernetycznym. Półczłowiekiem i pół-maszyną, a zrosły się te połówki tak, że Willy Hartnett widząc swoje odbicie w lustrze przy rzadkich okazjach, kiedy pozwolono mu popatrzeć w lustro, sam nie wiedział, co z niego jest nim, a co mu dodano.
Mimo że niemal każdy z obecnych odegrał istotną rolę w stworzeniu cyborga, mimo że wszyscy byli zaznajomieni z jego fotografiami, obrazem telewizyjnym i nim samym osobiście, rozległo się stłumione westchnienie. Kamera uchwyciła go, jak z dziecinną łatwością machał pompki jedna za drugą. Ustawiono ją na wysokości jakiegoś metra od czubka nienaturalnie ukształtowanej głowy i gdy Hartnett prostował ramiona, jego oczy zrównując się z poziomem obiektywu rozbłyskiwały fasetami, które mu zwielokrotniały pole widzenia.
Wyglądał jak nie z tego świata. Wspominając dawne filmy z telewizyjnych seansów swego dzieciństwa Roger pomyślał, że jego stary kumpel wygląda dużo bardziej niesamowicie od wszelkich animowanych marchewek i zolbrzymiałych chrząszczy z filmów grozy. Hartnett pochodził z Danbury w Connecticut. Każdy prezentowany przez niego produkt rąk ludzkich pochodził z Kalifornii, Oklahomy, Alabamy bądź Nowego Jorku. Ale w żadnym nie było nic człowieczego ani nawet ziemskiego. Było coś marsjańskiego. W tym sensie, że forma jest pochodną funkcji, Hartnett był Marsjaninem. Został uformowany dla Marsa. W pewnym też sensie już tam był. Zakład Grissorna miał najwspanialsze naturalne komory marsjańskie na świecie i Hartnett machał swoje pompki na piaskach z tlenku żelaza, w komorze ciśnieniowej, w której ciśnienie gazu obniżono do dziesięciu milibarów, zaledwie jeden procent parcia zewnętrznego na podwójne szklane ściany. Temperatura otaczających go rozrzedzonych cząsteczek trzymała czterdzieści pięć stopni poniżej zera — stopni Celsjusza. Zespoły lampowych promienników dalekiego nadfioletu zalewały tę scenerię właściwym widmem światła słonecznego w zimowy, marsjański dzionek.