Выбрать главу

Przez jej życie przewinęła się dość pokaźna liczba mężczyzn, z których paru się liczyło. Ale żaden się nie sprawdził. Tyle z tego, co mówiła Rogerowi, było prawdą; po najświeższym bolesnym zawodzie zawęziła pole swoich zainteresowań, dopóki — jak sobie powiedziała — nie dorośnie na tyle, by wiedzieć, czego chce od mężczyzny. I tak trwała na bocznym torze, z dala od głównego nurtu ludzkich spraw, aż spośród setek tysięcy kart per Torowanych wybrałyśmy jej kartę, żeby zaspokoić potrzebę Rogera.

Otrzymała polecenie, a wydał je sam prezydent we własnej osobie. W żaden sposób nie mogła nie przyjąć zadania. W rzeczywistości wcale nie pragnęła odmówić. Ucieszyła się z odmiany. Niańczenie cierpiącej istoty ludzkiej ożywiło ośrodki dobrego samopoczucia w jej osobowości; doniosłość zadania była dla niej oczywista, bo jeśli w ogóle w coś wierzyła, to chyba tylko w program marsjański i we własne kwalifikacje. A kwalifikacje miała niesamowite. Ceniłyśmy ją niezwykle wysoko jako starszą figurę w rozgrywanej przez nas grze o przetrwanie naszej rasy.

Kiedy skończyła z symulacją Rogera, prawie dochodziła czwarta rano. Przespała się parę godzin na cudzym łóżku w pokoju pielęgniarek. Później wzięła prysznic, ubrała się i założyła swoje zielone szkła kontaktowe. Była niezadowolona z tego akurat aspektu swej pracy; przemknęło jej to przez głowę w drodze do pokoju Rogera. Farbowane włosy i zmieniony kolor oczu były oszustwem, a ona nie lubiła oszukiwać. Marzyła, że pewnego dnia da sobie spokój z kontaktami i wróci do swoich włosów ciemnoblond… no, może z użyciem płukanki, nie oszukujmy się, przecież nie miała nic przeciwko sztucznym środkom, nie chciała tylko udawać, że jest kimś innym, niż była naprawdę. Ale do pokoju Rogera wchodziła z uśmiechem.

— Cudownie, że wróciłeś. Stęskniliśmy się za tobą. Jak ci było na swobodzie?

— Wcale nieźle — powiedział bezbarwny głos.

Roger stał pod oknem, wyglądając na róże wiatru, które ganiały się i zbijały w kłębki na parkingu. Obrócił się do niej.

— Wiesz, to wszystko prawda, co mi mówiłaś. To, co mam teraz, jest nie tylko inne, jest lepsze.

Oparła się pokusie wzmocnienia jego wypowiedzi i uśmiechnąwszy się zaczęła zdejmować pościel z łóżka.

— Zamartwiałem się seksem — ciągnął. — Ale wiesz co, Sulie? To tak, jakby mi powiedziano, że przez najbliższe parę łat nie mogę jeść kawioru. Ja nie lubię kawioru. I gdy się tak dobrze nad tym zastanowić, nie pragnę w tej chwili seksu. Pewnie wdziurkowałaś to do komputera? „Zmniejszyć popęd płciowy, zwiększyć euforię”? Tak czy siak, nareszcie dotarło to do mojego ptasiego móżdżku, że uprawiam czysty masochizm zamartwiając się, jak wytrzymam bez czegoś, czego w gruncie rzeczy nie pragnę. To jest właściwie to, co ja myślę, że inni ludzie myślą, że powinienem pragnąć.

— Przystosowanie się kulturowe — podsunęła.

— Bez wątpienia — rzekł. — Wiesz co, chciałbym coś dla ciebie zrobić.

Ujął gitarę, oparł się o futrynę okienną, kładąc piętę na parapecie, a instrument na kolanie. Skrzydła ułożyły się miękko ponad jego głową, kiedy zaczął grać.

Sulie była zaskoczona. Nie tylko grał, ale i śpiewał. Śpiewał? Nie, te dźwięki przypominały raczej poświstywanie przez zęby, cichuteńkie, ale czyste. Palce trącały i przyciskały struny gitary wygrywając akompaniament, podczas gdy przejmujące pogwizdywanie przeplatało się z melodią utworu, którego nigdy przedtem nie słyszała. Gdy skończył, zapytała:

— Co to jest?

— Jest to sonata Paganiniego na gitarę i skrzypce — odparł z dumą. — Klara dała mi płytę.

— Nie wiedziałam, że potrafisz coś takiego. To znaczy nucić… czy cokolwiek to było.

— Ja też nie, dopóki nie spróbowałem. Nie potrafię tylko oddać dostatecznie głośno partii skrzypiec. I nie umiem dobyć dostatecznie cichego dźwięku z gitary, żeby je zrównoważyć, ale nie brzmiało to najgorzej, prawda?

— Roger — powiedziała zupełnie serio — jestem oczarowana.

Popatrzył na nią i oczarował ją po raz drugi, zdobywając się na uśmiech.

— Założę się, że nie wiedziałaś również, że i to potrafię. Sam też nie wiedziałem, dopóki nie spróbowałem.

Na zebraniu Sulie powiedziała z absolutną pewnością:

— Jest gotów, generale.

Scanyon zaaplikował sobie tyle snu, że wyglądał na wypoczętego, oraz tyle czegoś jeszcze, jakiegoś hartu ducha czy nie wiadomo czego, że wyglądał mniej przybity.

— Jesteście pewni, majorze Carpenter?

Kiwnęła głową.

— Nigdy nie będzie bardziej gotowy.

Zawahała się. Czytając to w jej twarzy, Vern Scanyon czekał na dalszy ciąg.

— Rzecz w tym, że w moim przekonaniu on jest gotowy do wyruszenia natychmiast. Wszystkie jego układy osiągnęły stan apogeum. Przebrnął przez problem żony. Jest gotów. Im dłużej będzie czekał, tym większe ryzyko, że ona wykręci jakiś numer, który wytrąci go z równowagi.

— Bardzo w to wątpię — rzekł Scanyon marszcząc brwi.

— No cóż, ona wie, jakiej by sobie napytała biedy. Ale ja nie chcę ryzykować, chcę go przerzucić.

— To znaczy przewieźć na Merritt Island?

— Nie. Chcę go przestawić na oczekiwanie.

Brad rozlał kawę, którą niósł do ust.

— Nie ma mowy, kochaneczko — zawołał wstrząśnięty nie na żarty. — Ja mam jeszcze siedemdziesiąt dwie godziny na testy jego układów! Jeśli go spowolnisz, nie uzyskam odczytów…

— Testów na co, doktorze Bradley? Na jego sprawność roboczą czy na użytek pańskiej pracy, jaką zamierza pan o nim pisać?

— No cóż… Jezu, jasne, że zamierzam go opisać. Ale chcę go sprawdzić możliwie najdokładniej, wykorzystać każdą minutę dla jego własnego dobra. I dla dobra programu.

Wzruszyła ramionami.

— Mimo wszystko takie jest moje zalecenie. Tutaj nie ma dla niego nic do roboty, poza czekaniem. Starczy już tego.

— Co będzie, jeśli coś wysiądzie na Marsie? — zapytał Brad.

— Chcieliście poznać moje zdanie. Oto ono.

— Starajcie się — wtrącił Scanyon — żebyśmy wszyscy rozumieli, o czym mówicie. Zwłaszcza ja.

Sulie popatrzyła na Brada, który rzekł:

— Planowaliśmy to zrobić na czas podróży, jak pan wie, generale. Jesteśmy w stanie przerzucić jego wewnętrzne zegary na zewnętrzną komputerową mediację. Mamy… zaraz… pięć dni i parę godzin do startu; możemy go spowolnić tak, żeby cały ten okres zleciał mu w jakieś trzydzieści minut czasu subiektywnego. Ma to sens, ale ma również sens to, co powiedziałem wcześniej; nie mogę wypuścić go z rąk, dopóki nie przeprowadzę wszystkich zamierzonych testów.

Scanyon nachmurzył się.

— Rozumiem, o co panu chodzi, to słuszny punkt widzenia, lecz i ja mam swój. Co ze sprawą poruszoną przez was poprzedniego dnia, majorze Carpenter? Żeby nie przerywać jego modyfikacji zachowania zbyt gwałtownie.