Przyglądał się, jak sam Roger we własnej osobie kręci się po kabinie załogi i jak wciska się do ładownika. I widział, jak lądownik oddziela się i jak Hesburgh odprowadza tęsknym spojrzeniem jego bezskrzydłą gondolę, która zaczyna schodzić z orbity.
Oszacowałyśmy, że lądowanie oglądało trzy i ćwierć miliarda ludzi. Niewiele było do oglądania — jeśli widziało się jedno lądowanie, widziało się wszystkie. Ale t o było szczególnie doniosłe.
Rozpoczęło się za kwadrans czwarta rano czasu strefowego Waszyngtonu i prezydent kazał się obudzić, żeby to zobaczyć.
— Ksiądz — powiedział marszcząc brwi — co z niego za pilot? Jeśli coś nawali…
— Został sprawdzony, sir — uspokoił prezydenta jego doradca z NASA. — Tak czy owak, jest on właściwie trzecim pilotem rezerwowym. Zasadnicze sterowanie jest automatyczne i sekwencyjne. Jeśli coś nawali, generał Hesburgh monitoruje wszystko z orbity i może przejąć stery. Ojciec Kayman nie ma nic do roboty, chyba że nawali wszystko naraz.
Dash wzruszył ramionami i doradca zauważył, że prezydent zaciska kciuki.
— Co z tymi nadążającymi statkami? — spytał nie odrywając oczu od ekranu.
— Nie ma sprawy, sir. Komputer wejdzie na orbitę marsjańską za trzydzieści dwa dni, a generator dwadzieścia siedem dni później. Jak tylko ładownik znajdzie się na powierzchni, generał Hesburgh przeprowadzi korektę kursu i zrówna się z księżycem Deimos. Zamierzamy umieścić tam i komputer, i generator, prawdopodobnie w Kraterze Voltaire’a; Hesburgh nam to ustali ostatecznie.
— Uhm — rzekł prezydent. — Czy Rogerowi powiedziano, kto jest w statku kosmicznym z generatorem?
— Nie, sir.
— Uhm. — Prezydent wstał i odszedł od ekranu. Przy oknie, wyglądający na piękny trawnik Białego Domu, czerwcowo bujny i ukwiecony, powiedział:
— Przylatuje do nas pewien człowiek z ośrodka komputerowego w Aleksandrii. Chciałbym, żebyś tu był, jak się zjawi.
— Tak jest, sir.
— Komandor Chiaroso. Rzekomo bardzo dobry. Był profesorem Instytutu Techniki Stanu Massachusetts. Twierdzi, że w naszych komputerowych projekcjach dotyczących tego całego programu jest coś dziwnego. Słyszałeś jakieś pogłoski?
— Nie, sir — powiedział doradca z NASA zaniepokojony. — Dziwnego, sir?
Dash wzruszył ramionami.
— Tego mi tylko trzeba — rzekł — wprawić całą tę kurewską machinę w ruch po to, żeby się okazało… Ejże! Co się do diabła dzieje?
Obraz na ekranie telewizyjnym skakał i rozmazywał się, zgasł całkowicie, odtworzył się i znowu zniknął, pozostawiając jedynie siatkę tła.
— Wszystko jest w porządku, sir — powiedział prędko doradca. — To trzepotanie przy wejściu w atmosferę. Podczas zderzenia z atmosferą wysiada łączność telewizyjna. A nawet i telemetria, ale wszędzie mamy szerokie marginesy bezpieczeństwa, wszystko będzie dobrze.
— Co to za nowy diabeł? — spytał prezydent. — Myślałem, że cały sęk w tym, że Mars w ogóle nie ma atmosfery?
— Niewiele, sir. Ale trochę ma i ponieważ jest jej mniej, ma ona płytszą, bardziej spłaszczoną studnię grawitacyjną. Górna warstwa atmosfery ma mniej więcej taką samą gęstość jak atmosfera Ziemi na tej samej wysokości, i tam właśnie zachodzi trzepotanie.
— Szlag by to trafił — warknął prezydent — nie lubię niespodzianek! Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?
— No tak, sir…
— Nieważne! Później się tym zajmę. Mam nadzieję, że niespodzianka, którą przygotowano dla Torrawaya, nie okaże się błędem… Dobra, nie mówmy o tym. Co się dzieje teraz?
Doradca spojrzał nie na ekran, tylko na zegarek.
— Rozwinięcie spadochronu, sir. Wyłączyli już silniki hamujące. Obecnie to tylko kwestia opadania. Za kilka sekund… — doradca wskazał na ekran, który posłusznie odtworzył obraz. — Jest! Są teraz w stadium kontrolowanego wytracania wysokości.
Zasiedli więc i czekali, podczas gdy ładownik ześlizgiwał się w rozrzedzonym powietrzu marsjańskim pod swą olbrzymią czaszą spadochronu stosowanego,w powietrzu, tylko że pięciokrotnej — wielkości.
Gruchnął z odgłosem, który przewędrował miliony kilometrów, po czym zadźwięczał jak metalowe pojemniki na śmieci staczające się z dachu. Ładownik jednak był odpowiednio do tego zbudowany, a załoga od dawna już tkwiła w swych ochronnych kokonach.
Z ekranu doleciało syczenie i trzaski stygnącego metalu.
A potem głos Brada.
— Jesteśmy na Marsie — rzekł nabożnie, a ojciec Kayman począł szeptać słowa z mszy świętej.
— Laudamus te, benedicimus te, adoramus te, glonjicamus te. Gloria in excelsis Deo, et in terra pax hominibus bonae voluntatis.
I do znajomych słów dodał:
— Et in Mortis.
Piętnaście
Jak dobra nowina dotarła z Marsa na Ziemię
Kiedy po raz pierwszy zdałyśmy sobie sprawę z istnienia poważnego niebezpieczeństwa wybuchu jakiejś większej wojny, która zniszczyłaby cywilizację i zostawiła Ziemię nie nadającą się do życia, to znaczy wkrótce po tym, jak w ogóle zaczęłyśmy sobie zdawać wspólnie sprawę z czegokolwiek — postanowiłyśmy podjąć kroki zmierzające do kolonizacji Marsa.
Nie było to dla nas łatwe.
Cała ludzka rasa znajdowała się w opałach. Jak świat długi i szeroki występowały niedobory energii, co powodowało, że sztuczne nawozy były drogie, co powodowało, że ludzie byli głodni, co powodowało grożące wybuchem napięcia. Światowe zasoby ledwo wystarczały na samo tylko utrzymywanie miliardów ludzi przy życiu. Trzeba było znaleźć sposób oddania naszych tak bardzo potrzebnych gdzie indziej zdolności potrzebom długofalowego planu.
Powołałyśmy trzy niezależne trusty mózgów oddając im wszystkie moce, jakie mogłyśmy ukraść z codziennych potrzeb. Jeden poszukiwał dróg wyjścia z rosnących na Ziemi napięć. Drugi otrzymał zadanie szykowania miejsc schronienia na samej Ziemi, żeby nawet w wypadku wojny termojądrowej jakaś mała garstka nas mogła przeżyć. Trzeci szukał możliwości poza Ziemią.
Z początku wydawało się, że mamy ich tysiące do wyboru i że każda z trzech głównych dróg ma obiecujące odgałęzienia. Jedna po drugiej drogi urywały się. Nasze najkorzystniejsze oceny — nie te, które dałyśmy prezydentowi Stanów Zjednoczonych, lecz nasze prywatne, których nikt nie widział prócz nas — określały prawdopodobieństwo wybuchu wojny termojądrowej w najbliższym dziesięcioleciu na zero przecinek dziewięć, zamknęłyśmy więc ośrodek rozwiązywania napięć międzynarodowych już w pierwszym roku.
Poszukiwanie miejsc schronienia było nieco bardziej obiecujące. Okazało się, że analizy, przy najbardziej niekorzystnych założeniach, wyznaczają kilka rejonów Ziemi, które najprawdopodobniej unikną bezpośredniego ataku, jak Antarktyda, fragmenty Sahary, a nawet skrawek Australii i sporo wysp. Wybrano dziesięć miejsc. Prawdopodobieństwo zagłady dla każdego z osobna wynosiło zaledwie zero przecinek jeden lub jeszcze mniej, a dla całej dziesiątki łącznie było stosunkowo nieznaczne. Lecz w szczegółowej analizie wyszły na jaw dwa słabe punkty. Po pierwsze, nie można było mieć pewności, ile izotopu o długotrwałym zaniku promieniotwórczym pozostanie po takiej wojnie w atmosferze, a wszystko przemawiało za nadmiernym poziomem promieniowania jonizującego przez co najmniej tysiąc lat. W takiej skali czasu prawdopodobieństwo przeżycia choćby jednego z uchodźców stawało się daleko mniejsze niż zero przecinek pięć. Na domiar złego wiązało się to z koniecznością inwestycji. Budowa podziemnych schronów i konieczne wyposażenie ich w ogromne ilości skomplikowanej aparatury elektronicznej, generatorów, zapasów paliwa i tak dalej było w praktyce niemożliwe. Nie mogłyśmy w żaden sposób zdobyć pieniędzy. Zatem rozwiązałyśmy ów trust mózgów i wszystkie moce, jakimi dysponowałyśmy, zostały skierowane na kolonizację pozaziemską. Początkowo wyglądało to na najmniej obiecujące rozwiązanie ze wszystkich. Mimo to jednak udało nam się tego dopiąć — cudem!