Выбрать главу

Wylądowanie Rogera Torrawaya zakończyło pierwszy i najtrudniejszy etap. Z chwilą gdy podążające za nim statki dotrą na swoje pozycje, na orbicie czy na powierzchni planety, będziemy mogły po raz pierwszy snuć plany na przyszłość, mając pewność, że nasza rasa nie zginie.

Toteż z ogromną satysfakcją obserwowałyśmy, jak Roger stawia stopę na powierzchni planety.

Jego plecakowy komputer stanowił szczytowe osiągnięcie myśli technicznej. Miał trzy niezależne układy łączone poprzecznie i korzystające z tych samych urządzeń, lecz z redundancją wystarczającą do zapewnienia każdemu z nich niezawodności rzędu zero przecinek dziewięć przynajmniej do chwili, kiedy rezerwowy komputer 3070 wejdzie na orbitę. Jeden układ pośredniczył w percepcji Rogera. Drugi sterował jego podsystemami nerwów i mięśni, które umożliwiały mu chodzenie i ruchy. Trzeci telemetrycznie przekazywał wszystkie jego bodźce wejściowe. Cokolwiek on widział, my widziałyśmy to samo na Ziemi.

Kosztowało nas nieco trudu, żeby to zorganizować. Zgodnie z prawem Shannona na przekazywanie wszystkiego nie starczało szerokości pasma, ale wykorzystałyśmy metodę losową. Przekazywany był w przybliżeniu jeden bit na sto — najpierw do odbiornika radiowego w ładowniku, gdzie na stałe wyznaczyłyśmy jeden kanał do tego celu. Następnie był retransmitowany do statku na orbicie, w którym szybował generał Hesburgh zaopatrzony w ekran telewizyjny — podczas gdy z jego kości ulatniał się wapń. Stamtąd po oczyszczeniu i wzmocnieniu nadawano go z wielokrotnym przyspieszeniem do pierwszego z brzegu synchronicznego satelity Ziemi, jaki w tym momencie łapał zarówno Marsa, jak i Goldstone.

Tak więc w tym wszystkim, co widziałyśmy, zaledwie jeden procent był „prawdziwy”. Ale to wystarczało. Resztę wypełniał program porównujący, opracowany przez nas dla odbiornika w Goldstone. Hesburgh widział jedynie szereg statycznych obrazków; na Ziemi nadawałyśmy coś, co się niczym nie różniło od kręconego na miejscu filmu z tego wszystkiego, co widział Roger.

W ten sposób na całej Ziemi, na ekranach telewizyjnych we wszystkich krajach, ludzie oglądali beżowobrązowe szczyty gór wznoszących się na wysokość szesnastu kilometrów, widzieli odblask marsjańskiego słońca na obramowaniach okien ładownika, a nawet mogli odczytać wyraz twarzy ojca Kaymana, kiedy podniósłszy się z klęczek po raz pierwszy ogarnął spojrzeniem Marsa.

W Pałacu Dolnym w Pekinie wielcy władcy Nowej Ludowej Azji przerwali sesję planowania, żeby popatrzeć na ekran. Patrzyli z mieszanymi uczuciami. To był triumf Ameryki, nie ich.

W Gabinecie Owalnym prezydenta Deshatine’a nic nie mąciło radości. Był to nie tylko triumf amerykański, ale i osobisty triumf prezydenta, którego imię na zawsze miało oznaczać tego, kto wprowadził ludzkość na Marsa. Niemal każdy był przynajmniej odrobinę uradowany, nawet Dorka Torraway w prywatnym pokoju na zapleczu sklepu, gdzie siedząc z brodą podpartą dłońmi studiowała przesłanie widoczne w oczach jej męża. No i oczywiście cały personel pozostały w wielkim białym sześcianie Instytutu pod Tonką w Oklahomie oglądał filmy z Marsa prawie na okrągło. Oni mieli na to mnóstwo wolnego czasu. Nie zostało im prawie nic innego do roboty. To było zdumiewające, jak pusty zrobił się ten budynek zaraz po opuszczeniu go przez Rogera. Wszyscy tutaj otrzymali nagrody, od chłopaków z magazynu wzwyż: dla każdego osobista pochwała od prezydenta, plus trzydzieści dni dodatkowego urlopu i awans o jeden stopień. Klara Bly wykorzystała swój urlop na długo odkładany miesiąc miodowy. Weidner z Freelingiem poświęcili ten czas na napisanie na brudno rozprawy naukowej Brada: każdy jej paragraf, w miarę jak praca schodziła z maszyn, przekazywali mu na orbitę, odbierając jednocześnie poprawki Brada via Goldstone.

Vern Scanyon odbył oczywiście z prezydentem tournee bohatera po pięćdziesięciu czterech stanach i stolicach dwudziestu państw obcych.

Brenda Hartnett pokazała się dwukrotnie na ekranach telewizyjnych razem z dziećmi. Zasypano ich lawiną prezentów. Wdowa po człowieku, który oddał życie, aby Roger Torraway znalazł się na Marsie, była teraz milionerką. Wszyscy oni mieli swoją godzinę chwały, jak tylko rakieta wystartowała i Roger ruszył w drogę, a zwłaszcza w owych momentach tuż przed lądowaniem.

Po czym świat spojrzał na Marsa za pośrednictwem oczu Rogera i receptorów naszego brata na jego plecach i cała ta sława prysnęła jak bańka mydlana. Odtąd liczył się już tylko Roger.

Myśmy również patrzyły. Zobaczyłyśmy Brada i Dona Kaymana w skafandrach, jak kończyli przygotowania do opuszczenia statku. Rogerowi skafander nie był potrzebny. Stanął w drzwiach ładownika na palcach i zastygł bez ruchu, wdychając woń jałowego powiewu, a rozpostarte za nim wielkie czarne skrzydła pławiły się w promieniach niepokojąco maleńkiego, lecz zarazem niepokojąco błyszczącego Słońca. Za pośrednictwem kamery telewizyjnej wewnątrz ładownika widziałyśmy sylwetkę Rogera rysującą się na tle matowych beżów i brązów krawędzi marsjańskiego horyzontu…

* * *

A następnie za pośrednictwem oczu Rogera ujrzałyśmy to, co on widział. Rogerowi spoglądającemu na jaskrawe, podobne klejnotom barwy planety, na której miał żyć, przypominało to krainę z baśni, piękną i kuszącą.

Wysunięte przez ładownik szkieletowe schodki z magnezu dotknęły powierzchni Marsa, ale Rogerowi nie były one potrzebne. Zeskoczył i z trzepotem skrzydeł — dla równowagi, nie dla utrzymania się w powietrzu — opadł leciutko na pomarańczową kredową skorupę, wymiecioną do czysta podmuchem z dysz hamujących. Chwilę stał w miejscu, mierząc swoje królestwo wielkimi fasetowymi oczami.

— Nie spiesz się tak — odezwał się w jego głowie głos pochodzący z nadajnika w skafandrze Dona Kaymana. — Lepiej przerób zestaw ćwiczeń.

Roger uśmiechnął się szeroko, nie obejrzawszy się za siebie.

— Jasne — rzekł i zaczął się oddalać.

Z początku szedł, potem puścił się truchtem, następnie biegiem. O ile ulicami Tonki pędził, tutaj śmigał jak strzała. Zaśmiał się w głos. Przestawił częstotliwość reakcji swoich oczu i odległe, wyniosłe wzgórza rozjarzyły się jaskrawym błękitem, a płaska równina mozaiką zieleni, żółci i czerwieni.

— Jak tu pięknie! — wyszeptał, zaś odbiorniki w ładowniku przechwyciły bezgłośne słowa i przekazały je na Ziemię.

— Roger — z rozdrażnieniem powiedział Brad — wolałbym, żebyś się uspokoił, dopóki nie przygotujemy jeepa.

Roger obrócił się. Pozostała dwójka znajdowała się daleko przy schodkach ładownika, za jego otwartym lukiem, zajęta przygotowaniem marsjańskiego pojazdu. Zawrócił do nich w radosnych podskokach.

— Potrzebna wam pomoc?

Nie musieli odpowiadać. Potrzebna im była pomoc: w ich skafandrach zsunięcie taśmy mocującej z plecionki bębnowego koła było poważnym przedsięwzięciem.