Wprawdzie miejsce pobytu Hartnetta nie było prawdziwym Marsem, ale było na tyle zbliżone, żeby zwieść samego Marsjanina — o ile kiedykolwiek istniało coś takiego jak Marsjanin — pod każdym względem prócz jednego. Pod każdym względem prócz tego jednego skorupiak Ras Thavasa czy Wellsa otrząsnąwszy się ze snu i rozejrzawszy dokoła stwierdziłby, że istotnie przebywa na Marsie, na średnich szerokościach geograficznych, późną jesienią, i za dnia, tuż po wschodzie słońca.
Tej jedynej anomalii po prostu nie dało się zaradzić. Hartnett podlegał,normalnemu ciążeniu Ziemi, a nie znikomej grawitacji właściwej powierzchni Marsa. Inżynierowie posunęli się do tego, że sporządzili kosztorys latania całej naturalnej komory marsjańskiej w odrzutowym konwertoplanie, spuszczanym po wyliczonej paraboli dla symulacji jednorazowo przez chociaż dziesięć do dwudziestu minut właściwej grawitacji marsjańskiej. Zrezygnowali z tego ze względu na koszt, a w dogłębnej analizie określili, uwzględnili i na koniec odpuścili wpływ tej jednej anomalii. Wszystko mogło nawalić w nowym ciele Hartnetta, ale tego, że okaże się zbyt słabe na wszelkie obciążenia, które mogą je spotkać, jakoś nikt się nie obawiał. Już teraz podnosił dwustupięćdziesięciokilograrnową sztangę. Kiedy naprawdę trafi na Marsa, będzie w stanie udźwignąć ponad pół tony. Hartnett był w pewnym sensie potworniejszy na Ziemi, niż będzie na Marsie, gdyż jego telemetryczna aparatura wyglądała równie monstrualnie jak on sam. Poduszki czujników pomiarowych pulsu, ciepłoty i odporności skóry przylegały mu do ramion i głowy. Sondy sięgały pod twardą sztuczną skórę mierząc jego wewnętrzne prądy i oporności. Antena plecakowego nadajnika jeżyła mu się na grzbiecie jak miotła. Wszystko, co działo się w jego układzie, było nieustannie mierzone, kodowane i przekazywane na szerokopasmowe taśmy zapisujące.
Prezydent coś szeptał. Roger Torraway przyłapał się na tym, że wychylony podsłuchuje końcówkę:
— …on słyszy, co tutaj mówimy?
— Nie, chyba że nas przełączą na jego sieć łączności — rzekł generał Scanyon.
— Uhm — mruknął prezydent, ale jeśli zamierzał cokolwiek powiedzieć, skoro cyborg nie słyszy, to zrezygnował.
W Rogerze obudził tym sympatię. Sam musiał ciągle uważać, co mówi, kiedy cyborg słuchał, i dobierać słowa, nawet kiedy biedaka Hartnetta nie było w pobliżu. Nie mieściło się w głowie, żeby cokolwiek, co pijało piwo i spłodziło dziecko, mogło być tak szkaradne. Wszystkie stosowne określenia były uwłaczające.
Cyborg sprawiał wrażenie, jakby nie miał nic przeciwko temu, żeby ciągnąć swe metronomiczne ćwiczenie bez końca, jednak ktoś podający tempo — „i raz, i dwa, i raz, i dwa” — przerwał i cyborg przerwał również. Powstał metodycznie i raczej powoli, jak gdyby ćwiczył krok nowego tańca. Odruchowym gestem, który już niczemu nie służył, otarł wierzchem gruboskórej dłoni swoje plastikowogładkie i pozbawione brwi czoło.
W ciemności Roger Torraway zmienił pozycję, żeby nie zasłaniał mu widoku sławetny orli profil prezydenta. Nawet w jego zarysie dostrzegł, że prezydent z lekka marszczy czoło. Roger opasał ramieniem żonę i zamyślił się nad,tym, jak musi czuć się prezydent trzystu milionów Amerykanów w drażliwym i zdradliwym świecie. Siła płynąca w tym człowieku siedzącym — przed nim w ciemności mogła zrzucać bomby termojądrowe w każdym najdalszym zakątku świata w ciągu dziewięćdziesięciu minut, Była ona siłą wojny, siłą kary, siłą pieniądza. Prezydencka siła powołała do życia program Człowieka Plus. Kongres nigdy nie debatował nad funduszami, jedynie w najogólniejszych zarysach wiedząc, co się dzieje: odpowiedni akt prawny nosił nazwę „Projekt ustawy o dodatkowych środkach na badanie przestrzeni kosmicznej do dyspozycji prezydenta”.
Odezwał się generał Scanyon:
— Panie prezydencie, komandor Hartnett z przyjemnością zademonstruje panu niektóre możliwości swoich protez. Podnoszenie ciężarów, skok wzwyż. Czego pan sobie życzy.
— Och, napracował się dość jak na jeden dzień — uśmiechnął się prezydent.
— Tak jest. Zatem przejdziemy dalej, panie prezydencie. — Przemówił cicho do mikrofonu komunikatora i zaraz ponownie zwrócił się do prezydenta: — Dzisiejszy sprawdzian polega na demontażu aparatury telekomunikacyjnej i usunięciu z niej zwarcia w warunkach polowych. Czas tej operacji oceniamy na siedem minut. Grupa naszych zakładowych mechaników, którzy pracowali w swoich własnych warsztatach, mając do dyspozycji wszystkie swoje narzędzia, osiągnęła przeciętną około pięciu minut, więc jeśli komandor Hartnett dokona tego w zadowalającym czasie, będzie to bardzo dobre świadectwo sprawności motorycznej.
— Tak, rozumiem — rzekł prezydent. — Co on robi teraz?
— Właśnie czeka, panie prezydencie. Przerzucimy go na sto pięćdziesiąt milibarów, żeby słyszał i mówił nieco lepiej.
— Myślałem, że macie sprzęt do rozmawiania z nim w absolutnej próżni — zauważył bystro prezydent.
— Ach, no tak, panie prezydencie, mamy. Były z tym drobne kłopoty. W tej chwili nasza podstawowa metoda łączności w naturalnych warunkach marsjańskich jest wizualna, ale mamy nadzieję niebawem uruchomić system głosowy.
— Tak, podzielam tę nadzieję.
Na poziomie komory, trzydzieści metrów w dole pod salą, w której się znajdowali, magistrant na etacie laboranta w odpowiedzi na sygnał otworzył zawór — nie atmosfery zewnętrznej, lecz zbiorników naturalnego gazu marsjańskiego, mieszanki przygotowanej w wysokoprężnej cysternie. Ciśnienie stopniowo wzrastało z wysokim, opadającym gwizdem. Wzrost ciśnienia do poziomu stu pięćdziesięciu milibarów nie miał żadną miarą dobroczynnego wpływu na działania Hartnetta. Jego przefasonowany organizm nic sobie nie robił z większości czynników środowiskowych. Równie dobrze znosił arktyczne wichry, jak i absolutną próżnię czy parny dzień na ziemskim równiku przy tysiącu osiemdziesięciu milibarach — do tego w powietrzu lepkim od wilgoci. Równie dobrze czuł się i w jednym, i w drugim. A raczej równie niedobrze, gdyż Hartnett meldował, że jego nowe ciało boli go, piecze i szczypie. Tak samo mogli odkręcić zawory, przez które wdarłoby się powietrze z zewnątrz, tylko że wtedy trzeba by je całe wypompować do następnego sprawdzianu. Wreszcie gwizd umilkł i usłyszeli głos cyborga. Piszczał jak mechaniczna zabawka.
— Dziiiękiii. Zatrzymaiiiciiie to iijuż, dobrze?
Niskie ciśnienie płatało figle jego dykcji, zwłaszcza — że nie dysponował już prawdziwą tchawicą ani krtanią. Po miesiącu w roli cyborga mówienie stawało mu się obce, ponieważ tak czy owak odzwyczajał się od oddychania.
Zakładowy specjalista w dziedzinie systemów wizyjnych ponuro odezwał się zza pleców Rogera:
— Wiedzą, że te oczy nie są stworzone do nagłych skoków ciśnienia. Jak któreś z nich strzeli, będą mieli za swoje.
Roger wzdrygnął się w urojonym bólu, jak gdyby kryształowe ścianki gałki ocznej rozprysły mu się w oczodole. Jego żona roześmiała się.
— Tutaj jest miejsce, Brad — powiedziała uwolniwszy się z objęcia Rogera.
Roger machinalnie zrobił mu miejsce, nie odrywając oczu od ekranu. Głos odliczający czas mówił:
— Zaczynamy. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden. Start.
Cyborg niezgrabnie siadł w kucki nad płytą wejściową kanistra z oksydowanego metalu. Bez pośpiechu wsunął cienki jak żyletka śrubokręt w prawie niewidoczną szczelinę, wykonał dokładnie ćwierć obrotu, powtórzył ten ruch jeszcze raz w drugim miejscu i zdjął płytę. Grube palce delikatnie poprzebierały w różnobarwnym spaghetti przewodów wewnętrznych, odnalazły nadpalony kabel w czerwono-białe cukierkowe paski, odłączyły go, skróciły usuwając zwęgloną izolację, zdarły kawałek na końcówce, najzwyczajniej przeciągnąwszy ją pomiędzy paznokciami, i przyłożyły do zacisku. Najdłuższym etapem operacji było czekanie, aż lutownica nagrzeje się, co trwało ponad minutę. Potem nowe złącze zostało przylutowane, spaghetti z powrotem wepchnięte do środka, płyta na nowo założona i cyborg powstał.