— Skoro powiedziałem aż tyle — rzekł — powinienem cię chyba uprzedzić, że mamy dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę. Miłą niespodziankę, jak myślę. Sulie Carpenter jest w drodze tu do Tcias. Jej statek powinien przybyć za jakieś pięć tygodni.
Milczenie i twarz bez żadnego wyrazu.
— Ach — rzekł wreszcie Roger — to doskonale. Miła z niej dziewczyna.
— Tak.
Ale rozmowa jakby nie miała się gdzie potoczyć dalej, a poza tym Brad się niecierpliwił, żeby przeprowadzić z Rogerem całą serię skłonów i wyprostów. Kayman skorzystał z przywileju turysty. Oddalił się zapatrzony w stronę odległych gór, mrużąc oczy spojrzał w oślepiające słońce, co nawet przez fotochromatyczną szybę hełmu nie należało do przyjemności, po czym rozejrzał się dokoła. Przykląkł niezdarnie i zgarnął garść żwirowatej gleby na rękawicę. Od jutra będzie się musiał wziąć do tej roboty i rozpocząć systematyczne zbieranie próbek, które dostarczy na Ziemię, co było jednym z drugorzędnych zadań wyprawy. Nawet po kilku załogowych lądowaniach i po prawie czterdziestu wyprawach bezzałogowych ciągle istniał nienasycony głód próbek marsjańskiego gruntu w laboratoriach na Ziemi. Jednak w tej chwili pozwalał sobie Kayman śnić na jawie. Ten piasek zawierał mnóstwo limonitu, a kwarcowym kamykom daleko było do okrągłości — ich krawędzie nie były ostre, ale i nie były wyszlifowane do gładkości. Pogrzebał w ziemi. Na wierzchu zalegał żółtawy pył, pod nim jakaś substancja ciemniejsza i bardziej gruboziarnista. Tkwiły w niej błyszczące grudki zupełnie jak ze szkła. Kwarc? — zastanawiał się machinalnie obkopując wokoło jedną z nich.
Skamieniał obejmując dłońmi nieregularną bryłkę kryształu. Miała łodyżkę. Wchodzącą w grunt. Łodyżkę, która rozgałęziała się w ciemne macki o chropowatej powierzchni.
Korzenie.
Don Kayman skoczył na równe nogi, obracając się jak fryga do Rogera i Brada.
— Popatrzcie! — krzyknął trzymając wyrwany obiekt w dłoni. — Na Boga w niebiosach, popatrzcie!
Podnoszący się właśnie z przysiadu Roger obrócił się i skoczył na niego. Jedną dłonią walnął w błyszczący przedmiot, który wirując wystrzelił na pięćdziesiąt metrów w górę wgniatając przy tym metal rękawicy. Kayman poczuł ostry, raptowny ból w przedramieniu i ujrzał drugą dłoń — jak uderza w szybę jego hełmu niczym łapa rozjuszonego niedźwiedzia kadiaka. I to było ostatnie, co widział.
Szesnaście
O postrzeganiu niebezpieczeństwa
Vern Scanyon zaparkował wóz jak popadło w poprzek wymalowanych na żółto pasów wyznaczających zastrzeżone dla niego miejsce, wyskoczył i wbił kciuk w przycisk windy.
Nie spał od niespełna czterdziestu minut, ale w ogóle nie był zaspany. Jeśli już coś, to wściekły i wystraszony.
Z głębokiego snu wyrwał go telefon sekretarza prezydenta z wiadomością, że prezydent zmienił trasę przelotu i zatrzyma się w Tonce, „żeby przedyskutować sprawę systemów percepcyjnych komandora Torrawaya”. Dokładniej: żeby dać komuś kopa w dupę. Scanyon nic nie wiedział o niespodziewanym ataku Rogera na Dona Kaymana aż do chwili, kiedy spieszył swoim samochodem do budynku Instytutu na spotkanie z prezydentem.
— Cześć, Vern. — Jon Freeling wyglądał również na wściekłego i wystraszonego.
Scanyon otarłszy się o niego wpadł do gabinetu.
— Wejdź — warknął. — A teraz, krótko i węzłowato. Co się stało?
Freeling rzekł z urazą w głosie:
— Ja nie odpowiadam za…
— Freeling!
— Układy Rogera cokolwiek przeholowały z reakcją. Najwyraźniej Kayman poruszył się gwałtownie i układ symulacyjny przełożył to na zagrożenie, a Roger, w samoobronie, odepchnął Kaymana.
Scanyon gapił się na Freelinga.
— Złamał mu rękę — uzupełnił Jon. — To tylko proste złamanie, generale. Bez. żadnych powikłań. Ręka na szynie, zagoi się idealnie, Kayman musi tylko radzić sobie z jedną ręką przez jakiś czas. Szkoda Dona Kaymana, oczywiście. Nie będzie mu za wygodnie…
— Pierdolić Kaymana! Co, on nie wiedział, jak się zachowywać przy Rogerze?
— No nie, dobrze wiedział. Kayman coś znalazł i myślał, że to miejscowe życie! Miał prawo być podniecony. Chciał to jedynie pokazać Rogerowi, nic więcej.
— Życie? — w oczach Scanyona zapaliła się iskierka nadziei.
— Przypuszczają, że to coś w rodzaju rośliny.
— Nie mogą poznać?
— No niezupełnie, Roger zdaje się wytrącił to Kaymanowi z ręki. Później Brad tego szukał, ale nie mógł znaleźć.
— Jezusie — sapnął Scanyon. — Freeling, powiedz mi jedno. Co za baranów wzięliśmy do tej roboty?
Na to pytanie nie było żadnej odpowiedzi, ale też i Scanyon żadnej odpowiedzi nie oczekiwał.
— Za jakieś dwadzieścia minut przez te oto drzwi wkroczy prezydent Stanów Zjednoczonych i będzie chciał wiedzieć od A do Z, co się tam stało i dlaczego. Nie wiem, o co zapyta, ale obojętne, co to będzie, jest jedna odpowiedź, jakiej mu nie chcę dać, to jest „nie wiem”. No więc mów mi, Freeling. Mów mi jeszcze raz od początku, co się stało, dlaczego źle się stało, dlaczego nie przewidzieliśmy, że źle się stanie i skąd możemy mieć cholerną pewność, że znowu się nie stanie źle.
Zajęło to nieco więcej niż dwadzieścia minut, ale też mieli czasu dość; samolot prezydenta wylądował z opóźnieniem i zanim Dash, się zjawił, Scanyon był tak przygotowany, jak to on potrafił. Przygotowany nawet na furię prezydenta.
— Scanyon — warknął z miejsca Dash — ostrzegałem cię, żadnych więcej niespodzianek. Tym razem to o ten jeden raz za dużo i myślę, że będę musiał dać ci kopa w tyłek.
— Nie można umieścić człowieka na Marsie bez żadnego ryzyka, panie prezydencie!
Dash przez moment spoglądał mu prosto w oczy.
— Możliwe. W jakim stanie jest ksiądz?
— Ma złamaną kość promieniową, ale wszystko będzie dobrze. Jest coś ważniejszego niż ta ręka. On myśli, że odkrył życie na Marsie, panie prezydencie.
Dash pokręcił głową.
— Wiem, coś w rodzaju rośliny. Ale udało mu się ją zgubić.
— Chwilowo. Kayman jest solidną firmą. Skoro mówi, że znalazł coś ważnego, na pewno znajdzie to jeszcze raz.
— Nie wątpię, Vern. Nie zjeżdżaj z tematu. Dlaczego to się stało?
— Odrobinę nadmierna czułość jego układów percepcyjnych. Ot co, panie prezydencie, i nic innego. Aby reagował szybko i w sposób pożądany, musieliśmy zaprogramować mu pewne obrazy symulacyjne. Żeby zmusić go do zwrócenia uwagi na informacje najważniejsze ukazuje mu się i przemawia do niego żona. Żeby zmusić go do reagowania na zagrożenie objawia mu się coś przerażającego. W ten sposób jego głowa może nadążyć za odruchami, jakie wprowadziliśmy do jego ciała. Inaczej by zwariował.
— A złamanie księdzu ręki to nie było wariactwo?
— Nie! To był wypadek. Kiedy Kayman na niego wyskoczył, on to zinterpretował jako rzeczywisty atak. Zareagował. Nie powiem, panie prezydencie, w tym przypadku była to pomyłka i kosztowała nas złamanie ręki, ale niechby tak groziło mu prawdziwe niebezpieczeństwo… Obojętne jakiego rodzaju niebezpieczeństwo! On by je odparł. Cokolwiek by to było! On jest niezniszczalny, panie prezydencie. Nic i nigdy go nie zaskoczy.
— Taaa — rzekł prezydent. — Może i tak — dodał po chwili. Przez moment wpatrywał się w coś ponad głową Scanyona.
— Co z tym drugim gównem?
— Jakim gównem, panie prezydencie?