Tak więc przytaszczył ich kilkanaście, a następnie jeszcze ze sto: wyglądało na to, że występują w czterech różnych odmianach, i wkrótce Kayman kazał mu przestać. Miał tyle okazów, ile potrzebował do badań, i dodatkowo z pół tuzina każdej odmiany w formalinie do zabrania na Ziemię, zaś jego łagodny, opiekuńczy duch niepokoił się naruszaniem ekologii Marsa. Roger zaczął przesadzać niektóre z nich w pobliże kopuły. Wmawiał sobie, że chodzi tu o sprawdzenie, czy zalew energii, która z promieniowaniem generatora spływa w dół, zaszkodzi w jakiś sposób rodzimym formom życia. Jednak tak naprawdę chodziło mu, jak wiedział w głębi serca, o ogródek. To była jego planeta i upiększał ją dla siebie.
Wyszedł spod kopuły, chwilę zmarudził przeciągając się rozkosznie w podwójnym cieple słońca i mikrofal, sprawdził swoje baterie. Należało je doładować, więc zręcznie podłączył elektrody baterii plecakowych do cichutko mruczącego akumulatora u podnóża kopuły i nie patrząc w stronę ładownika powiedział:
— Lecę już, Don.
Głos Kaymana natychmiast odpowiedział mu przez radio:
— Nie trać kontaktu na dłużej niż dwie godziny, Roger. Nie uśmiecha mi się przymusowa wyprawa na poszukiwanie ciebie.
— Za dużo się martwisz — rzekł Roger odłączając elektrody i chowając je na miejsce.
— Jesteś tylko nadczłowiekiem — burknął Kayman. — Nie jesteś Bogiem. Możesz się przewrócić, złamać sobie coś…
— Nie przewrócę się, Brad, prawda? Do zobaczenia.
We wnętrzu potrójnej kopuły Brad podniósł wzrok ponad wysokie po pachy kłosy pszenicy i pomachał ręką. Nie można było odróżnić jego rysów przez błoniaste czasze: plastikowi nadano strukturę odcinającą jak najwięcej nadfioletu, przez co zamazywał również część fal widzialnej długości. Lecz Roger widział, jak Brad mu pomachał.
— Uważaj na siebie. Odezwij się do nas, zanim znikniesz z linii widzenia, abyśmy wiedzieli, kiedy mamy zaczynać się niepokoić.
— Dobrze, mamo.
Dziwna rzecz — pomyślał Roger. Czuł, że na dobrą sprawę lubi teraz Brada. Sytuacja interesowała go jako problem abstrakcyjny. Czyżby dlatego, że jest teraz wałachem? W jogo organizmie krążył testosteron, co zawdzięczał przeszczepowi steroidowemu. W snach miewał przeżycia seksualne, czasami nawet z Dorką, ale pusta rozpacz i gniew, z jakimi żył na Ziemi, rozpłynęły się na Marsie.
Był już prawie kilometr od kopuły i nadal lekko biegł przed siebie w ciepłych promieniach słońca, za każdym krokiem trafiając precyzyjnie stopą na pewne oparcie i przy każdym odbiciu frunąc na równą odległość w górę i w dal. Widzenie miał ustawione na obserwację małej mocy, obejmując wszystko w ruchomym polu o kształcie łzy, której pięćdziesięciometrowa cięciwa łuku znajdowała się ponad sto metrów przed nim. Nie żeby był nieświadom reszty krajobrazu. Gdyby pojawiło się coś niezwykłego — nade wszystko gdyby się coś poruszyło — zobaczyłby to w tej samej chwili. Ale w ten sposób nic nie rozpraszało jego rojeń.
Usiłował sobie przypomnieć, jak to było podczas posiadania Dorki. Bez trudu odtwarzał obiektywne, fizyczne parametry. Z większym trudem wczuwał się w to, czego doznawał z nią w łóżku, jakby usiłował odtworzyć sobie zmysłową rozkosz smaku mlecznej czekolady, kiedy miał jedenaście lat, czy swego pierwszego haju po marihuanie, kiedy miał lat piętnaście.
Łatwiej było mu czuć coś do Sulie Carpenter, chociaż jak sięgał pamięcią, nigdy nie dotknął jej w żadnym miejscu poza końcami palców, a i to przypadkiem (ona, oczywiście, dotykała go wszędzie). Rozmyślał od czasu do czasu nad przybyciem Sulie na Marsa. Z początku odebrał to jako zagrożenie. Potem jako coś interesującego, odmianę, której się wyczekuje. Teraz — uświadomił sobie Roger — teraz chciał, żeby to nastąpiło już zaraz, nie za cztery dni. po zakończeniu przez jej pilota bezpośredniej kontroli 3070 i generatora MHD, jak to było przewidziane. Już zaraz. Wymienili parę zdawkowych pozdrowień przez radio. Pragnął mieć ją o wiele bliżej. Pragnął jej dotknąć.
Uformował się przed nim obraz jego żony, odzianej w ten sam opatrzony już kostium kąpielowy.
— Lepiej zamelduj się, kochanie — powiedziała.
Roger przystanął i rozejrzał się dokoła, z pełną mocą widzenia w normalnym ziemskim widmie. Znajdował się prawie w pół drogi do łańcucha gór, dobre dziesięć kilometrów od kopuły i ładownika. Zapuszczał się we wzgórza i płaski dotąd teren zaczynał falować — ledwo dostrzegał szczyt kopuły, a wierzchołek anteny ładownika rysował się za nią jak koniec igły. Bez udziału jego woli skrzydła same rozpostarły mu się za plecami dla lepszego ukierunkowania sygnału radiowego, tak jak krzyczący człowiek zwinąłby dłonie w trąbkę przy ustach.
— Wszystko gra — powiedział Roger, a głos Kaymana odpowiedział w jego głowie:
— To świetnie, Roger. Za trzy godziny zapadnie zmrok.
— Wiem.
A po zapadnięciu zmroku temperatura spadnie na łeb na szyję: za sześć godzin od teraz może dojść do stu pięćdziesięciu stopni poniżej zera. Ale Roger wędrował już w ciemności i wszystkie jego układy spisywały się na medal.
— Zgłoszę się ponownie, jak będę dostatecznie wysoko na stoku, żeby was złapać — obiecał i obróciwszy się ruszył w kierunku gór.
Zamgliło się jakby bardziej. Dopuścił do siebie sygnały receptorów skóry i zdał sobie sprawę, że wiatr przybiera na sile. Burza piaskowa? Z burzą też się już spotkał. Jak będzie ostro, to zwinie się gdzieś jak jeż i przeczeka, ale musiałoby być naprawdę ostro, żeby zaszła taka konieczność. Uśmiechnął się w głębi ducha — nie bardzo jeszcze potrafił uśmiechać się tą swoją twarzą — i wydłużył krok.
O zachodzie słońca znajdował się w cieniu gór, dostatecznie wysoko ponad równiną, aby wyraźnie widzieć odległą o ponad dwadzieścia kilometrów kopułę. Burza piaskowa szalała pod nim w dole i chyba się oddalała. Dwa razy zatrzymywał się w burzy na krótko i odczekiwał owinąwszy się skrzydłami. Tę ostrożność zachowywał jedynie dla zasady, gdyż ani przez chwilę nie znalazł się w najmniejszych opałach.
Zwinął skrzydła w trąbkę i powiedział przez swoje radio:
— Don? Brad? Zgłasza się wasz włóczykij.
Odpowiedź nadeszła zniekształcona i od trzasków w głowie miał niemiłe uczucie, jakby szorował zębami po papierze ściernym.
— Słyszalność jest kurewska. Z tobą wszystko w porządku?
— Jasne.
Jednak zawahał się. Zakłócenia atmosferyczne w związku z burzą były tak silne, że początkowo nie miał pewności, który to z jego towarzyszy do niego przemawia, i dopiero po chwili rozpoznał, że głos należy do Brada.
— Chyba będę już wracał — rzekł Roger.
Usłyszał drugi głos, jeszcze bardziej zniekształcony:
— Uszczęśliwisz tym księżula. Chcesz, żebyśmy wyjechali ci na spotkanie?
— Po jakie licho. Poruszam się szybciej od was. Kładźcie się spać, będę u was za jakieś cztery-pięć godzin.
Pogawędził jeszcze przez chwilę, po czym usiadł i rozejrzał się dokoła. Nie był zmęczony. Niemal zapomniał, co to znaczy być zmęczonym — po nocach sypiał z godzinkę lub dwie i czasami zdrzemnął się za dnia, bardziej z nudów niż ze zmęczenia. Organiczna cząstka jego istoty wywierała wprawdzie presję na jego przemianę materii, lecz ścinające z nóg zmęczenie przestało już być częścią jego doświadczenia życiowego. Usiadł, ponieważ znajdował przyjemność w siedzeniu na występie skalnym nad doliną i w błądzeniu oczami po swojej ziemi. Długi cień gór minął już kopułę i tylko szczyty po drugiej stronie doliny były jeszcze oświetlone. Wyraźnie widział terminator, gdyż rozrzedzona atmosfera Marsa prawie nie rozmywała linii cienia. Nad głową miał olśniewająco piękne niebo. Nawet w świetle dnia nietrudno było dojrzeć jaśniejsze gwiazdy, zwłaszcza Rogerowi, lecz nocą wyglądały one bajecznie… Dokładnie odróżniał odmienne barwy: stalowoniebieski Syriusz, krwawy Aldebaran, dymne złoto Gwiazdy Polarnej. Rozszerzając optyczne widmo swojej widzialności o podczerwień i ultrafiolet dostrzegał nowe błyszczące gwiazdy o nie znanych mu barwach, a może bezimienne, ponieważ poza nim samym jedynie astronomowie oglądali je w postaci jasnych obiektów na specjalnych kliszach. Zastanowiła go kwestia prawna do nadawania imion; skoro tylko on jeden jedyny potrafi wypatrzyć jasną plamkę hen w gwiazdozbiorze Oriona, to czy ma prawo ją ochrzcić? Czy ktoś może się sprzeciwić, jeśli nazwie ją Gwiazdą Sulie? Teraz akurat właśnie widział to, co w chwili obecnej było rzeczywistą gwiazdą Sulie… a raczej jej ciałem niebieskim, bo Deimos nie jest gwiazdą, rzecz jasna. Podniósł na niego wzrok i dla zabawy próbował wyobrazić sobie twarz Sulie…