— Brad — powiedział — czy ty nie dostajesz kota od tego światła? Może byś skorzystał z ekranu radarowego?
W swym hełmofonie usłyszał gwałtowne sapnięcie, jakby Brad nabierał tchu, żeby mu nawrzucać. Po czym siedząca przy nim postać w skafandrze sięgnęła ręką w dół do dźwigni na kolumnie kierownicy. Pod osłoną przeciwpiaskową rozjarzył się niebieskawy ekran, ukazując najbliższy teren przed nimi i reflektor zgasł. Teraz łatwiej było odróżnić czarne kontury gór.
Trzydzieści minut. W najlepszym razie jedna czwarta dystansu.
— Roger — wezwał ponownie Kayman. — Słyszysz mnie? Jesteśmy w drodze. Jak podjedziemy bliżej, złapiemy twój radiolokator i znajdziemy cię. Ale zgłoś się teraz, jeśli możesz…
Nie otrzymał odpowiedzi. Na tablicy rozdzielczej zamrugał raptownie groszek argonowej żaróweczki. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie przez szyby hełmów, po czym Kayman pochylił się i przełączył częstotliwość na kanał orbitalny.
— Tu Kayman — powiedział.
— Ojciec Kayman? Co tam się dzieje na dole?
Głos należał do kobiety, co oznaczało, rzecz jasna, Sulie Carpenter. Kayman starannie dobierał słowa:
— Roger ma jakiś kłopot z nadajnikiem. Wyjeżdżamy to sprawdzić.
— To mi wygląda na coś więcej niż zwykły kłopot z nadajnikiem. Nasłuchiwałam, jak usiłujecie go wywołać.
Kayman milczał i głos Sulie ciągnął dalej:
— Zlokalizowaliśmy go, jeśli potrzebny wam namiar…
— Tak! — wrzasnął Kayman wściekły na samego siebie, że od razu nie pomyśleli o radiolokatorze Deimosa. Wówczas Sulie lub któryś z astronautów na orbicie mogliby ich z łatwością naprowadzić.
— Współrzędne siatki trzy paweł jeden siedem, dwa dwa zebra cztery zero. Ale on się posuwa. Namiar około osiem dziewięć, prędkość około dwunastu kilometrów na godzinę.
Brad rzucił okiem na ich własny kurs i powiedział:
— Dokładnie przed nami. To namiar odwrotny — on idzie prosto na nas.
— Ale dlaczego tak wolno? — zapytał Kayman.
Sekundę później rozległ się głos dziewczyny:
— Właśnie tego chcę się dowiedzieć. Czy jest ranny?
— Nie wiemy — powiedział Kayman z rozdrażnieniem. — Próbowałaś nawiązać kontakt radiowy?
— Na okrągło… Momencik. — Po chwili ciszy usłyszeli ją ponownie: — Dinty mówi, że będziemy wam ustalać jego położenie, jak długo damy radę, ale schodzimy do złego kąta. Więc polegałabym na naszych namiarach… ile? Jeszcze przez jakieś czterdzieści pięć minut. A około dwadzieścia minut później będziemy całkowicie poniżej horyzontu.
Brad zabrał głos:
— Zróbcie, co możecie. Don? Trzymaj się. Zamierzam zobaczyć, jak szybkie jest to nasze kurestwo.
Brad dodał gazu i kołysanie pojazdu potroiło się. Kayman połykając pawia wewnątrz swego hełmu pochylił się w przód i zdążył spojrzeć na prędkościomierz. Rejestrator drogi odwijający pasek mapy z boku radarowego ekranu dośpiewał mu resztę: nawet gdyby udało im się utrzymać obecną szybkość, Deimos zajdzie, nim zdołajż dotrzeć do Rogera Torrawaya. Przełączył się ponownie na antenę kierunkową dalekiego zasięgu.
— Roger — wywołał. — Słyszysz mnie? Zgłoś się.
Trzydzieści kilometrów od nich Roger znalazł się w pułapce własnego ciała. Według swojego postrzegania gnał z powrotem do domu dziwacznym biegiem przypominającym krok kłusaka na pełnej szybkości. Wiedział, że jego postrzeżenia są mylne. Nie wiedział, na ile, nie potrafił stwierdzić, pod jakimi względami, ale wiedział, że nasz brat na jego plecach dokonał manipulacji z jego poczuciem czasu, jak i z interpretacjami bodźców odbieranych przez jego zmysły, a już jedno wiedział na pewno — że przestał panować nad tym, co się z nim dzieje. Rozum mówił mu, że ten jego kłus jest ciężkim, powolnym marszem. Miał wrażenie, że kłusuje. Krajobraz przepływał tak prędko dla jego zmysłów, jak gdyby Roger gnał z maksymalną szybkością. Lecz maksymalna szybkość zakładała szybujące susy, a nie było takiego momentu, żeby obie jego stopy jednocześnie znalazły się w powietrzu, stąd wniosek: on maszeruje, lecz komputer plecakowy spowolnił mu poczucie czasu, zapewne żeby był spokojniejszy.
Jeśli tak, to mu się to nie udało.
Moment przejmowania kontroli przez plecakowego brata był straszny. Początkowo Roger wyprężył się jak struna i stał tak skamieniały, nie mogąc się ani poruszyć, ani dobyć głosu. Na czarnym niebie jak okiem sięgnąć rozfalowały się draperie zorzy polarnej, sam grunt migotał jak rozprażone powietrze na pustyni, karuzela widmowych miraży rozkręciła mu się w polu widzenia. Nie mógł uwierzyć w to, co mówiły zmysły, ani poruszać chociażby jednym palcem. Następnie poczuł, że jego własne dłonie sięgają do pleców, tam gdzie skrzydła schodzą się z łopatkami, obmacują i wodzą po złączach, poszukując przewodów prowadzących do baterii. Znowu zastygł na chwilę. Po czym znowu to samo — obmacywanie elektrod samego komputera. Wiedział tyle, żeby się zorientować, że to komputer sprawdza samego siebie, ale zupełnie nie wiedział, co też odkrywa, ani co może zdziałać, jak już umiejscowi uszkodzenie. Znowu zastygł. A potem poczuł, jak jego palce zapuszczają się w gniazdko, do którego wtykał kable akumulatora…
Smagnął go ból tak gwałtowny, jakby się w nim zbiegły wszystkie bóle głowy, niczym udar lub cios maczugą. Trwał zaledwie chwilę, po czym przeminął zostawiając po sobie jedynie ogromny, odległy zygzak błyskawicy. Nigdy jeszcze Roger nie zaznał czegoś podobnego. Dotarło do jego świadomości, że delikatnie i — nader zręcznie oskrobuje palcami zaciski przewodów. Ponownie targnął nim przelotny ból, kiedy to jego własne palce musiały spowodować krótkie spięcie. Wreszcie poczuł, że zamyka klapę, i zdał sobie sprawę, że zapomniał to zrobić po doładowaniu baterii przy kopule. I na koniec, po chwilowym kolejnym zastygnięciu wszystkiego w bezruchu, zaczął powoli, ostrożnie schodzić pochyłością w kierunku kopuły.
Nie miał pojęcia, jak długo maszeruje. Jego percepcja czasu została w jakimś momencie spowolniona, lecz nie potrafił nawet określić, kiedy to nastąpiło. Wszystkie jego postrzeżenia były przechwytywane i korygowane. Wiedział o tym, ponieważ wiedział, że ten wycinek marsjańskiego terenu, który przemierzał, nie jest w rzeczywistości zalany łagodnym blaskiem i w naturalnych kolorach, kiedy wszystko dokoła jest prawie nieprzeniknioną czernią. Ale nie mógł niczego zmienić. Nie mógł zmienić nawet kierunków swojego spojrzenia. Z regularnością metronomu omiatało raz jedną, raz drugą stronę, rzadziej wznosiło się do nieba, jeszcze rzadziej biegło wstecz, przez większość czasu nie odrywając się od drogi przed jego stopami, toteż reszta pejzażu nocy ledwie majaczyła Rogerowi na granicy widzialności. A jego stopy migały jak u chodziarza raz-dwa, raz-dwa… jak szybko? Sto kroków na minutę? Nie umiał powiedzieć. Pomyślał, żeby spróbować i wyrobić sobie jakieś pojęcie o czasie na podstawie obserwacji gwiezdnej przecinki ponad horyzontem, ale choć bez trudu liczył kroki i oceniał na wyczucie, kiedy najniższe z tamtych gwiazd wzejdą o cztery czy pięć stopni — co stanowiłoby około dziesięciu minut — to jednak utrzymanie tego w pamięci na tyle długo, by uzyskać konkretny wynik, okazało się niemożliwe. Nie mówiąc już o tym, że jego wzrok co chwila bez ostrzeżenia zjeżdżał z horyzontu. Całkowicie uwięziony przez naszego plecakowego brata, poddany jego woli, oszukiwany przez jego interpretacje, Roger zamartwiał się nieustannie. Co jest nie w porządku? Dlaczego on czuje zimno, skoro zostało w nim tak niewiele z tego, co potrafiło w ogóle odczuwać zmysłowo, rzeczywistość? A mimo to pożąda wschodu słońca, marzy o kąpieli w mikrofalowych promieniach z Deimosa. Z mozołem usiłował wyciągnąć logiczne wnioski z poznanych przesłanek. Uczucie — zimna. Interpretacja tej przesłanki była następująca: brak poboru energii. Ale dlaczego miałaby mu być potrzebna dodatkowa energia,: skoro do oporu doładował swoje baterie? Odsunął od siebie to pytanie nie widząc żadnej na nie odpowiedzi, hipoteza jednak sprawiała wrażenie sensownej. Tłumaczyła niską energochłonność jego sposobu pokonywania drogi — chód miał znacznie wolniejszy od typowego dlań biegu susami, lecz w kategoriach kwh/km znacznie efektywniejszy. Kto wie, czy ta hipoteza nie tłumaczyła nawet zaburzeń w jego układach percepcyjnych. Gdyby plecakowy brat wcześniej od niego odkrył, że zabraknie energii na bieżące potrzeby, z pewnością racjonowałby cenny zapas na potrzeby najistotniejsze: marsz, ochronę jego organicznych elementów przed zamarznięciem, prowadzenie własnych operacji przetwarzania danych i sterowania. Do których niestety on nie był dopuszczony. Dobrze przynajmniej — pomyślał — że podstawowym zadaniem komputera plecakowego jest samoobrona, co oznaczało utrzymywanie przy życiu organicznej cząstki Rogera Torrawaya. Mógł okradać z energii cząstkę utrzymującą Rogera przy zdrowych zmysłach, pozbawiać go łączności, przeszkadzać mu w percepcji. Ale Roger miał pewność, że żywy powróci do ładownika.