Co najwyżej obłąkany.
Dałby głowę, że przebył już ponad połowę drogi. Wciąż przy zdrowych zmysłach. Aby nie dopuścić do obłędu, należało nie dopuścić do siebie zmartwień. Aby nie dopuścić do siebie zmartwień, należało myśleć o czymś innym. Pomyślał o słonecznej obecności Sulie Carpenter, już za parę dni, i zastanawiał się, czy mówiła poważnie o pozostaniu na Marsie. Zastanawiał się, czy on, Roger, jest sobą. Wskrzesił w pamięci wspomnienia wspaniałych potraw, jakie jadł w życiu, zielonego jak szpinak spaghetti z sosem śmietanowym w Sirmione, z widokiem na jezioro Garda, befsztyka a la Kobe w Nagoya, palącego jak ogień chili w Matamoras. Pomyślał o swojej gitarze i postanowił, że wyciągnie instrument i będzie grywać na nim. Za dużo jest wilgoci w powietrzu pod kopułami, żeby wyszło to gitarze na dobre, w ładowniku Roger niezbyt lubił przebywać, pod gołym niebem zaś dźwięk strun brzmiał dziwacznie, ponieważ był przewodzony wyłącznie za pośrednictwem kości. Ale co tam. Przećwiczył chwyty, modulując krzyżyki, tony naturalne i bemole. Wyobraził sobie, jak jego palce dociskają na progach es, D, C i H z początkowej frazy „Greensleeves”, i w myśli zanucił sobie do wtóru wyimaginowanej melodii. Sulie z radością pośpiewałaby przy gitarze — pomyślał. Dzięki temu zimne marsjańskie noce upłyną…
Nagle obudziła się w nim czujność.
Ta noc marsjańska już nie upływała tak szybko.
Subiektywnie odniósł wrażenie, że zwolnił się jego wyścig przechodząc z biegu w spokojny marsz, lecz wiedział, że nic się nie zmieniło, że to jego poczucie czasu zostało rozciągnięte ponownie do normy, być może nawet nieco spowolnione w stosunku do normy: odnosił wrażenie, że kroczy zupełnie wolno i miarowo.
— Dlaczego?
Coś było przed nim. Przynajmniej z kilometr. Coś bardzo błyszczącego.
Nie mógł tego rozpoznać.
Smok?
I to coś jak gdyby sadziło ku niemu zionąc długim jęzorem światła niczym płomieniem.
Ciało Rogera przestało iść. Opadło na czworaki i zaczęło pełznąć bardzo powoli, przy samej ziemi.
To jest obłęd — pomyślał. — Na Marsie nie ma smoków. Co ja wyprawiam? Jednak nie mógł się powstrzymać. Jego ciało sunęło, kolano i przeciwległa dłoń, kolano i przeciwległa dłoń, do kryjówki w piaszczystej wydmie. Ostrożnie, szybko zaczęło drążyć pylisty marsjański grunt, układając się w jamie, zagrzebując w niej. Wewnątrz jego głowy jazgotały cieniutkie głosiki, lecz nie mógł zrozumieć, co one mówią — zbyt były nikłe i zbyt zniekształcone.
Smok zwolnił i zatrzymał się w odległości kilkudziesięciu metrów, wywalając swój jęzor skrzepłego płomienia w kierunku gór. Widzenie Rogera przymgliło się i odmieniło; płomień teraz przybladł, zaś cielsko samego potwora rozjaśniło się upiorną poświatą. Z jego grzbietu opadły dwie niniejsze poczwary, szkaradne małpokształtne bestie, z których każdego ruchu wyzierała groźba.
Na Marsie nie ma żadnych smoków ani goryli.
Roger zebrał wszystkie siły.
— Don! — zawołał. — Brad!
Nie miał z nimi łączności.
Wiedział, że plecakowy brat nadal wstrzymuje zasilanie nadajnika. Wiedział, że jego percepcja została wykoślawiona i że smok nie jest smokiem, a goryle nie są gorylami. Wiedział, że jeśli nie zdoła pokonać brata na swoim grzbiecie, wydarzy się niechybnie coś bardzo złego, ponieważ zdawał sobie sprawę, że jego palce powolutku i delikatnie owijają się wokół grudy limonitu wielkości piłki baseballowej. I wiedział, że nigdy w życiu nie był bliższy obłędu niż w tej chwili.
Roger podjął niezmierny wysiłek odzyskania zdrowych zmysłów.
Smok nie jest smokiem. To jest marsjański pojazd.
Małpy nie są żadnymi małpami. Są to Brad i Don Kayman. Nie zagrażają mu. Przebyli cały ten kawał drogi wśród zimnej jak głaz marsjańskiej nocy po to, by go odnaleźć i przyjść mu z pomocą. Powtarzał te prawdy w koło jak pacierz, lecz bez względu na to, co myślał, był bezsilny wobec tego, co robiły jego ręce i ciało. Ciało podniosło się, dłonie chwyciły odłamek kamienia, z idealną precyzją cisnęły w reflektor łazika. Zgasł długi jęzor skrzepłego płomienia.
Dla zmysłów Rogera wystarczyło światło miliona gorejących gwiazd, ale niewiele ono mogło dać Bradowi i Donowi Kaymanowi. Widział ich (nadal gorylowatych, nadal strasznej postury), jak co chwila się potykają, i czuł, co robi jego ciało. Że pełznie w ich kierunku.
— Don! — wrzasnął. — Uważaj!
Ale głos nigdy nie wyszedł poza jego czaszkę.
To jest obłęd — mówił sobie. — Muszę się zatrzymać!
Ale nie mógł.
Wiem, że to nie jest wróg! Naprawdę nie chcę ich skrzywdzić…
I pełznął dalej…
Był niemal pewny, że już słyszy ich głosy. Z tak bliskiej odległości ich nadajniki ogłuszyłyby go w normalnych warunkach, gdyby nie interwencja automatycznego regulatora natężenia głosu. Nawet z odciętym jak teraz zasilaniem coś tam przeciekało.
— …tu gdzieś w pobli…
Tak! Mógł nawet rozróżnić słowa i głos — był przekonany, że głos należał do Brada.
Wrzasnął z całej siły:
— Brad! To ja, Roger! Chyba usiłuję was zabić!
Niczego niepomne jego ciało nie przerywało uporczywego pełzania. Usłyszeli go? Krzyknął ponownie i tym razem spostrzegł, że obaj stanęli, jakby nasłuchiwali najcichszego z najcichszych nawoływań. Cichutkie echo głosu Kaymana wyszeptało:
— Tym razem jestem przekonany, że go słyszałem, Brad.
— Słyszałeś! — zawył Roger idąc za ciosem. — Uważaj! Komputer przejął kontrolę. Staram się go pokonać, ale… Don! — Już ich odróżniał po sztywno sterczącym rękawie ciśnieniowego skafandra księdza. — Uciekaj! Próbuję cię zabić!
Nie rozumiał słów, chociaż zabrzmiały głośniej, bo obaj krzyczeli jednocześnie i efektem był bełkot. Jego ciało pozostało niewzruszone, nie ustając w swych morderczych podchodach.
— Nie widzę cię, Roger.
— Jestem dziesięć metrów od ciebie… na południe? Tak, południe! Czołgam się. Nisko, przy samej ziemi.
Wizjer hełmu księdza zalśnił w blasku gwiazd, kierując się w jego stronę, po czym Kayman obrócił się i zaczął uciekać; Ciało Rogera podniosło się z ziemi i ruszyło susami za księdzem.