— Sześć minut, jedenaście i dwie piąte sekundy — zameldował głos, który odliczał czas.
Dyrektor programu pierwszy złożył ręce do oklasków. Po czym ppdniósł się i wygłosił krótkie przemówienie. Powiedział prezydentowi, że celem programu Człowieka Plus jest taka modyfikacja ludzkiego ciała, żeby mogło wyżyć na powierzchni Marsa równie łatwo i bezpiecznie, jak normalny człowiek może przejść się wśród łanów pszenicy w Kansas. Przypomniał historię programu załogowych badań kosmicznych od lotu z prędkością podorbitalną poprzez stację kosmiczną do sondy poza sferę przyciągania Ziemi. Wymienił niektóre istotne dane o Marsie: powierzchnia lądu w rzeczywistości większa niż na Ziemi, pomimo mniejszej średnicy planety, jako że nie ma tam mórz, które zjadają ląd. Zakres temperatur odpowiedni dla życia, co prawda specjalnie zmodyfikowanego. Potencjalne bogactwa — bezmierne.
Prezydent wysłuchał z uwagą, chociaż znał, Bogiem a prawdą, każde słowo. Następnie zabrał głos:
— Dziękuję, generale Scanyon. Pozwólcie, że powiem tylko jedną rzecz. — Wspiął się na podium i uśmiechnął z zadumą do naukowców. — Gdy byłem chłopcem — zaczął — świat był prostszy. Główny problem sprowadzał się do tego, jak rodzącym się wolnym narodom Ziemi ułatwić wejście do wspólnoty cywilizowanych krajów. Były to czasy Żelaznej Kurtyny. Byli oni, tam po ich stronie, w zamknięciu, pod kwarantanną. I my, cała reszta, po naszej. Cóż — ciągnął — wszystko się zmieniło. Wolny Świat przeżywa ciężkie chwile. Wystarczy, że wysuniemy nos poza nasz ojczysty kontynent północnoamerykański, i co widzimy? Gdzie nie spojrzysz, dyktatury kolektywistów, poza paroma niedobitkami jak Szwecja czy Izrael. Nie jestem tu po to, aby odgrzebywać stare dzieje. Co się stało, to się nie odstanie i nie ma sensu szukać winnego. Wszyscy wiemy, kto stracił Chiny i oddał Kubę tamtej stronie. Wiemy, który to rząd doprowadził do upadku Anglii i Pakistanu. My nie mamy po co mówić o tych sprawach. My po prostu patrzymy w przyszłość.
I powiadam wam, panie i panowie — rzekł z wiarą — że przyszłość wolnej rasy ludzkiej spoczywa w waszych rękach. Może i mieliśmy trochę niepowodzeń tu na naszej ojczystej planecie. To było i minęło. Możemy obrócić oczy na kosmos. Obracamy i cóż my widzimy? Widzimy drugą Ziemię. Planetę Mars. Jak powiedział przed chwilą znakomity dyrektor naszego programu, generał Scanyon, Mars jest planetą większą od tej, na której przyszliśmy na świat, jeśli pominąć to, co nieistotne. I może należeć do nas. To właśnie tam leży przyszłość wolności, a wy możecie ją nam dać. Wiem, że dacie. Liczę na każdego z was.
Powiódł zamyślonym spojrzeniem wokoło, spoglądając każdemu w oczy. Charyzma starego Dasha dawała się odczuć na całej sali.
Po czym uśmiechnął się nagle, powiedział „Dziękuję wam”. I odpłynął z falą agentów służby bezpieczeństwa.
Trzy
Człowiek zostaje Marsjaninem
Był czas, kiedy planeta Mars wyglądała jak druga Ziemia. Astronom Schiaparelli patrzący przez swój mediolański teleskop „na słynną koniunkcję roku 1877 zobaczył coś, co mu wyglądało na…kanaliki”. Nazwał je „canali”, co połowa piśmiennej ludzkości odebrała jako „kanały”. W tym niemal wszyscy astronomowie, którzy z miejsca obrócili swoje teleskopy w tę samą stronę i odkryli więcej.
Kanały? Zatem musiały zostać wykopane w jakimś celu. Jakim celu? Dla ujęcia wody — tylko takie wyjaśnienie pasowało do faktów.
Nieodparta logika owego sylogizmu sprawiła, że przełom stulecia już prawie nie zastał niedowiarków na świecie. Za pewnik naukowy przyjęto posiadanie przez Marsa starszej, mądrzejszej niż nasza cywilizacji. Gdyby tylko móc się z nimi dogadać, cóż za cudów moglibyśmy się nadowiadywać! Percival Lowell podumał nad blokiem rysunkowym i wystąpił z pierwszym podejściem. Narysujmy ogromne figury euklidesowe na piaskach Sahary — powiadał. Ułóżmy je z chrustu albo wykopmy rowy i wypełnijmy naftą. Potem którejś bezksiężycowej nocy, gdy Mars wzejdzie na afrykańskim niebie, podpalmy je. Tamte obce marsjańskie oczy na stałe, jego zdaniem, przyklejone do ich marsjańskich teleskopów, zobaczą. Rozpoznają kwadraty i trójkąty. Zrozumieją, że chodzi tu o nawiązanie kontaktu, i w swej dojrzalszej mądrości znajdą sposób, żeby odpowiedzieć.
Nie wszyscy wierzyli tak bardzo i tak ślepo jak Lowell. Niektórzy powiadali, że Mars jest zbyt mały i zbyt zimny jak na kolebkę jakiejkolwiek wysoce inteligentnej rasy. Kopać kanały? Och, tak, to całkiem proste — wystarczy chłopska siła; rasa konająca z pragnienia świetnie poradziłaby sobie z wykopaniem rowów, nawet przeogromnych, nawet widocznych z międzyplanetarnych odległości, żeby utrzymać się przy życiu. Ale na coś więcej warunki naturalne były po prostu zbyt surowe. Żyjąca tam rasa pewnie przypominała Eskimosów po wsze czasy uwięzionych w przedsionku cywilizacji, ponieważ na zewnątrz ich lodowych chat świat jest aż tak wrogi, że nie daje im czasu na poznanie abstrakcji. Gdyby nasze teleskopy miały zdolność rozdzielczą pozwalającą wypatrzyć twarz marsjańskiego osobnika, ujrzelibyśmy jedynie zezwierzęconą maskę tępawego i głupawego pobratymca wołu, owszem, zdolnego do przerzucania ziemi i uprawy roli, ale nie mogącego aspirować do życia umysłowego.
Jednak czy rozumni, czy prymitywni jak zwierzęta, Marsjanie na Marsie byli — przynajmniej według opinii powszechnej w owych czasach.
Później zbudowano lepsze teleskopy i zostały odkryte lepsze metody interpretacji tego, co pokazywały. Do soczewek i zwierciadła dołączyły spektroskop i kamera. W oczach i rozumieniu astronomów Mars z każdym dniem przypływał o krok bliżej. Z każdym krokiem, w miarę jak obraz samej planety wyostrzał się i przejaśniał coraz bardziej, obraz jej domniemanych mieszkańców stawał się coraz bardziej mglisty i coraz mniej realny. Za mało było tam powietrza. Za mało wody. Było za zimno. Kanały rozpadły się przy lepszej rozdzielczości teleskopów na szereg nieregularnych plam znaczących powierzchnię. Miasta, które powinny leżeć u ich zbiegu, nie istniały. Z chwilą pierwszych lotów Marinera rasa Marsjan, którzy nigdy nie żyli poza wyobraźnią istot ludzkich, umarła nieodwołalnie.
Nadal wydawało się, że może tam istnieć jakiegoś rodzaju życie, może prymitywne rośliny, nawet prymitywny gatunek płazów. Ale nic na podobieństwo człowieka. Na powierzchni Marsa istota oddychająca powietrzem i zbudowana głównie z wody jak człowiek nie przeżyłaby kwadransa.
Brak powietrza zabije ją najprędzej. Śmierć nastąpi nie w wyniku zwykłego uduszenia. Nie zdążyłoby do tego dojść. W dziesięciomilibarowym ciśnieniu na powierzchni Marsa krew jej zagotuje się i nastąpi agonia od czegoś w rodzaju zatorów gazowych przy chorobie kesonowej. Gdyby jakoś to przeżyła, wówczas umrze z braku powietrza. Gdyby przeżyła obie te rzeczy — z aparatem tlenowym na plecach i maską na twarzy podającą bezazotową mieszankę gazów na jakimś pośrednim poziomie ciśnienia między normalnym ziemskim a marsjańskim — umrze i tak. Umrze od bezpośredniego promieniowania słonecznego. Umrze od skrajności marsjańskich temperatur — maksymalnej jak w ciepławy wiosenny dzień, minimalnej gorszej niż podczas arktycznej nocy polarnej przy najniższym spadku. Umrze z pragnienia. I gdyby zdołała jakimś cudem przeżyć to wszystko, umrze wolniej, lecz nieuchronnie, z głodu, jako że nigdzie na powierzchni Marsa nie ma ani kęsa strawy jadalnej dla ludzkiej istoty.