Istnieje jednak innego rodzaju argument niezgodny z wnioskami wysnutymi z obiektywnych faktów. Człowiek nie jest skrępowany obiektywnymi faktami. Jeśli są mu niewygodne, zmienia je lub obchodzi. Człowiek nie może żyć na Marsie. Ale-człowiek nie może żyć również na Antarktydzie. A żyje. Człowiek żyje w miejscach, w których powinien umrzeć, dzięki temu, że zabiera ze sobą łaskawsze dlań środowisko. Nosi przy sobie to, czego potrzebuje. Pierwszym wynalazkiem człowieka w tej dziedzinie jest odzież. Drugim dające się magazynować pożywienie, jak suszone mięso czy prażone ziarno. Trzecim ogień. Najnowszym całe szeregi urządzeń i systemów, które zapewniły mu dostęp do dna mórz i przestrzeni kosmicznej.
Pierwszą obcą planetą, na której człowiek postawił stopę, był Księżyc. Jest on jeszcze bardziej nieprzyjazny niż Mars z tego względu, że życiodajne zasoby, których Mars ma bardzo mało — powietrze, woda i pożywienie — na Księżycu w ogóle nie istnieją. Mimo to już w latach tysiąc dziewięćset sześćdziesiątych ludzie gościli na Księżycu, nosząc ze sobą w aparaturze zamontowanej na skafandrach kosmonautycznych lub wbudowanej w ładowniki powietrze, wodę i wszystko inne niezbędne. Stąd już wiodła prosta droga do większych układów. Ich budowa nie była łatwa z powodu wchodzących w grę wielkości. Ale sprowadzała się jedynie do prostego powiększenia skali ku granicy półstałych bliskich samowystarczalności kolonii z obiegiem zamkniętym. Problem utrzymania tych pierwszych kolonii miał charakter czysto kwatermistrzowski. Na każdego człowieka potrzeba ileś ton zaopatrzenia; na każdy kilogram wystrzelonego w przestrzeń kosmiczną ładunku zużywa się paliwa i sprzętu wartości jakiegoś miliona dolarów. Ale było to do zrobienia.
Mars przynosił rzędy wielkości w jeszcze większej skali. Księżyc okrąża Ziemię w odległości zaledwie ćwierć miliona mil. Przy największym zbliżeniu Mars jest ponad sto razy dalej.
Mars jest nie tylko daleko od Ziemi, jest też bardziej niż Ziemia oddalony od Słońca. Podczas gdy Księżyc otrzymuje tyle samo energii co Ziemia na centymetr kwadratowy, Mars zgodnie z prawem odwrotności kwadratów dostaje zaledwie połowę tego.
Rakietę na Księżyc można z pewnego punktu na Ziemi wysłać o każdej godzinie każdego dnia. Lecz Mars i Ziemia nie krążą wokół siebie; krążą wokół Słońca, a ponieważ mają różne prędkości, czasami są niezbyt blisko, a czasami bardzo daleko. Jedynie wtedy, gdy znajdują się w najmniejszych odległościach, można skutecznie wysłać rakietę z jednego na drugie, zaś te okazje zdarzają się zaledwie raz na dwa lata i trwają miesiąc z paroma tygodniami.
Nawet elementy wystroju Marsa, które upodabniają go bardziej do Ziemi, działają przeciwko utrzymaniu tam kolonii. Jest on większy od Księżyca, a zatem ma ciążenie bardziej podobne ziemskiemu. Lecz ponieważ jest większy i silniej przyciąga, rakieta potrzebuje więcej paliwa do wylądowania i więcej paliwa do ponownego startu.
To wszystko sprowadza się do tego, że kolonię na Księżycu można zaopatrywać z Ziemi. Kolonii na Marsie nie. Przynajmniej ludzkiej.
A gdyby tak więc przekształcić istotę ludzką?
Przypuśćmy, że bierzemy typowe ciało ludzkie i zmieniamy wybiórczo część jego wyposażenia. Na Marsie nie ma czym oddychać… Zatem wyjmujemy płuca wymieniając je na zmikrominiaturyzowane regenerujące układy krakowania katalitycznego. Do tego potrzeba energii, lecz energia płynie z odległego Słońca.
Krew zagotuje się w typowym ludzkim ciele; w porządku, eliminujemy krew, przynajmniej z kończyn i płaszczyzn powierzchniowych, budując ramiona i nogi poruszane przez motory zamiast mięśni — i zachowując dopływ krwi jedynie do ciepłego, chronionego mózgu. Normalne ciało ludzkie potrzebuje pożywienia, lecz jeśli większość mięśni zastąpimy mechanizmami, zapotrzebowanie na pożywienie spadnie. To tylko mózg musi się odżywiać w każdej minucie dwadzieścia cztery godziny na dobę, na szczęście w kategoriach poboru energii mózg jest najmniej wymagającym z akcesoriów człowieka. Wykarmi się kromką chleba dziennie.
Woda? Nie jest już niezbędna, oprócz technicznych ubytków, jak uzupełnianie płynu w układach hamulcowych samochodu co dziesięć tysięcy kilometrów. Kiedy już zrobimy z ciała układ zamknięty, w ogóle nie trzeba go przepłukiwać wodą w obiegu picia, krążenia i wydalania bądź wypacania.
Promieniowanie? Problem obosieczny. W nie dających się przewidzieć okresach zdarzają się rozbłyski słoneczne i wówczas nawet na Marsie jest ono dużo za duże dla zdrowia: musi być zatem takie ciało powleczone sztuczną skórą. Poza tym jest to normalne widzialne i ultrafioletowe światło słoneczne. Nie wystarcza go do utrzymania ciepłoty i niezupełnie wystarcza nawet dla dobrej widzialności, zatem musimy zadbać o większą powierzchnię pobierającą energię — stąd wielkie nietoperzowe uszy receptorów u cyborga — zaś dla zapewnienia jak najlepszej widzialności zastępujemy oczy konstrukcjami mechanicznymi.
Jeśli dokonamy tego wszystkiego z ludzką istotą; wówczas to, co pozostaje, już nie jest tak dokładnie istotą ludzką. Jest to człowiek plus wielkie człony osprzętu elektronicznego. Człowiek staje się cybernetycznym organizmem: cyborgiem.
Pierwszym człowiekiem przerobionym na cyborga był prawdopodobnie Willy Hartnett. Nie jest to takie zupełnie pewne. Krążyły uporczywe pogłoski o eksperymencie chińskim, który powiódł się w początkowej fazie, po czym zawiódł. Ale nie ulegało raczej wątpliwości, że Hartnett jest przynajmniej jedynym cyborgiem pozostającym przy życiu w tym akurat momencie. Urodził się w typowy dla człowieka sposób i miał typową człowieczą postać przez trzydzieści siedem lat. Zaczął się zmieniać dopiero w ostatnich osiemnastu miesiącach. Z początku zmiany były pomniejsze i tymczasowe. Nie usunięto mu serca. Bocznikowano je tylko od czasu do czasu szpulowym wirnikiem z miękkiego plastiku, który przyczepiano mu do ramienia i z którym chodził przez tydzień za każdym razem.
Oczu również mu nie usunięto… wówczas. Zaklejano je tylko szczelnie rodzajem lepkiej przepaski, kiedy ćwiczył rozpoznawanie zawiłych kształtów świata, jakie odkrywała mu brzęcząca przenikliwie elektroniczna kamera połączona chirurgicznie z jego nerwem wzrokowym. Kolejno poddawano osobnym próbom układy mające uczynić zeń Marsjanina. I dopiero jak każde ogniwo zostało wypróbowane, wyregulowane i uznane za zadowalające, dokonano pierwszych trwałych zmian.
Nie były one prawdziwie trwałe. Hartnett trzymał się kurczowo tej obietnicy. Chirurdzy wyjaśnili to Hartnettowi, a Hartnett wyjaśnił to swojej żonie. Te wszystkie zmiany mogą być odwrócone i będą. Po wykonaniu zadania i szczęśliwym powrocie usuną osprzęt elektroniczny i zastąpią go z powrotem miękką, ludzką tkanką przywracając mu czysto ludzką postać. Hartnett rozumiał, że niedokładnie tę samą postać. Nie mogli przechować jego własnych narządów i tkanek. Mogli jedynie zastąpić je ekwiwalentami. Spece od przeszczepiania narządów i chirurgii plastycznej uczynią wszystko, co w ich mocy, żeby znowu wyglądał jak on, lecz nie miał co liczyć, że kiedykolwiek będzie mógł podróżować ze swoją starą fotografią w paszporcie.
Bardzo się tym nie martwił. Nigdy nie uważał się za przystojnego mężczyznę. Zadowalała go świadomość, że znowu będzie miał ludzkie oczy — nie swoje własne, rzecz jasna. Ale doktorzy obiecali, że będą one niebieskie i że znowu pokryją je powieki z rzęsami, i sądzili, że przy odrobinie szczęścia oczy te będą nawet płakać (z radości, jak przewidywał). Jego serce znowu stanie się mięśniem rozmiarów pięści. Będzie pompować czerwoną ludzką krew do wszystkich zakątków kończyn i tułowia. Mięśnie płuc zaczerpną powietrza do klatki piersiowej, gdzie naturalne, ludzkie pęcherzyki wchłoną tlen i uwolnią CO2. Wielkie nietoperzowe uszy receptorów (bardzo kłopotliwe, ponieważ ich siła nośna odpowiadała wymogom marsjańskiej, nie ziemskiej grawitacji, toteż bez przerwy odpadały i odsyłano je z powrotem do warsztatów) zostaną zdemontowane i znikną. Skórę skonstruowaną i dopasowaną z takim mozołem z równym mozołem zdejmą i zastąpią ludzką skórą, która poci się i porasta włosami. (Jego własna skóra nadal znajdowała się pod obcisłym sztucznym pokryciem, ale nie oczekiwał, by przeżyła eksperyment. Należało zahamować jej normalne funkcje na czas, jaki będzie musiała spędzić pod sztuczną powłoką. Było niemal pewne, że utraci zdolność ich pełnienia i trzeba ją będzie wymienić). Żona Hartnetta wymogła na nim jedno przyrzeczenie. Kazała mu przysiąc, że dopóki nosi cyborgową maskę przebierańca, nie pokaże się dzieciom na oczy. Na szczęście mieli dzieci na tyle małe, że jeszcze posłuszne, zaś współpracę w tej sprawie nauczycieli, przyjaciół, sąsiadów, rodziców kolegów szkolnych i wszystkich innych załatwiono rozpuszczeniem pogłoski o tropikalnej nekrozie i schorzeniach skóry, jakie dotknęły Hartnetta. Ludzie byli ciekawi, ale pogłoska zrobiła swoje i nikt nie nalegał, żeby tatuś Tereski przybył na zebranie komitetu rodzicielskiego, ani żeby mąż Brendy pojawił się z nią na pieczeniu kiełbasek w ogródku.