Выбрать главу

Sama Brenda Hartnett próbowała nie oglądać męża, lecz na dłuższą metę ciekawość przemogła obawę. Dała się pewnego dnia przemycić do przedsionka komory, gdy Willy przechodził sprawdzian koordynacji jeżdżąc po czerwonych piaskach rowerem z miska wody na kierownicy. Don Kayman został z nią, w pełni przeświadczony, że zemdleje albo narobi wrzasku czy też dostanie torsji. Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy zaskakując samą siebie nie mniej niż księdza. Cyborg za bardzo przypominał potwora z japońskiego filmu, żeby go brać na serio. Dopiero w nocy tak naprawdę skojarzyła nietoperzouszate, kryształookie stworzenie na rowerze z ojcem swych dzieci. Nazajutrz udała się do medycznego dyrektora programu i oświadczyła mu, że Willy do tej pory musi już zdychać bez jebania i że ona nie rozumie, dlaczego nie miałaby mu dogodzić. Doktor musiał jej wyjaśnić to, co Willy’emu nie mogło przejść przez usta — że przy obecnym stanie wiedzy musieli uznać te czynności za zbędne, więc je czasowo, hm, odłączyli.

Tymczasem cyborg odharowywał swoje sprawdziany i wyczekiwał każdej następnej raty bólu. Jego świat składał się z trzech części. Pierwszą stanowił apartament, w którym utrzymywano ciśnienie odpowiadające wysokości około dwóch tysięcy pięciuset metrów n.p.m., dzięki czemu personel programu mógł w razie potrzeby wchodzić i wychodzić bez większych kłopotów. Tutaj spał, kiedy mógł, i jadał to prawie nic, co dostawał. Zawsze był głodny, zawsze. Próbowali, lecz nie potrafili, wyeliminować łaknienia z jego zmysłów.

Drugą część tworzyła naturalna komora marsjańska, w której gimnastykował się i odbywał swoje sprawdziany tak, aby twórcy jego nowego ciała mogli obserwować w akcji to, co stworzyli. Trzecią zaś była niskociśnieniowa cysterna na kółkach dowożąca go z prywatnego apartamentu na arenę publicznych występów bądź gdziekolwiek indziej, dokąd udawał się przy rzadkich okazjach.

Naturalna komora marsjańska przypominała klatkę w zoo, w której przez cały czas wystawiany był na pokaz. Cysterna przewozowa nie dawała mu nic prócz oczekiwania na przeprowadzkę do czegoś innego. Jedynie maleńki dwupokojowy apartament, będący jego oficjalnym mieszkaniem, zapewniał mu w ogóle jakiekolwiek wygody. Tam miał swój telewizor, swój odbiornik stereo, swój telefon, swoje książki. Tam wpadał do niego od czasu do czasu któryś z doktorantów lub jakiś kolega astronauta na partyjkę szachów albo na próbę pogawędki, w trakcie której pierś i płuca bezowocnie pracowały mu jak miechy wyniesione na dwuipółkilometrową wysokość. Z utęsknieniem wyglądał tych wizyt i starał się je przeciągać. Kiedy nie miał przy sobie nikogo, był zdany na własne siły. Z rzadka czytał. Czasami siadywał przed telewizorem, obojętnie co w nim pokazywano. Najczęściej „odpoczywał”. Tak to określał swoim nadzorcom, mając na myśli siedzenie lub leżenie z układem wzrokowym w stanie bezczynności. Tak jakby czuwał z zamkniętymi oczami. Jaśniejsze światło przenikało do jego zmysłów, podobnie jak nawet przez zamknięte powieki śpiącego; dźwięk przenikał natychmiast. W owych chwilach w jego mózgu wybuchała gonitwa myśli o seksie, jedzeniu, zazdrości, seksie, gniewie, dzieciach, nostalgii, miłości… aż wreszcie poprosił o pomoc i zrobiono mu kurs autohipnozy, która pozwalała mu wyprać umysł ze wszystkiego. Odtąd w stanie „odpoczynku” nie robił prawie nic, co wymagało świadomości, a przez ten czas jego układ nerwowy sposobił się do następnych doznań bólu, zaś mózg odliczał sekundy dzielące go od chwili, kiedy będzie miał swój lot za sobą i oddadzą mu z powrotem jego normalne ludzkie ciało.

Sporo było tych sekund. Wymnażał je dość często. Siedem miesięcy na orbicie do Marsa. Siedem miesięcy z powrotem. Po kilka tygodni przed i po na przygotowania do startu, a potem na sprawozdanie z wykonania zadania, zanim rozpoczną proces przywracania mu jego własnego ciała. Parę miesięcy — nikt dokładnie nie wiedział ile — na zabiegi chirurgiczne i zagojenie się wymienionych narządów.

Liczba sekund według jego najlepszej oceny wynosiła około czterdziestu pięciu milionów. Plus minus jakieś dziesięć milionów. Czuł każdą z nich, jak nadchodzi, jak się dłuży i jak przemija z ociąganiem.

Psycholodzy usiłowali oszczędzić mu tego wszystkiego przez zaplanowanie mu każdej sekundy. Odrzucił te plany. Usiłowali zrozumieć go pomagając sobie pokrętnymi testami i zabawami skojarzeniowymi. Pozwolił im na wścibstwo, lecz w głębi swej jaźni utrzymał cytadelę intymności, do której nie dał im się wedrzeć. Hartnett nigdy nie miał ciągot do introspekcji, wiedział, że ma duszę szerokości kilometra, głęboką na centymetr i że pędzi żywot nie analizowany. I było mu z tym dobrze. Lecz teraz, gdy z tego, co własne, nie zostało mu już nic oprócz głębi duszy, strzegł jej. Czasami żałował, że nie umie analizować swego życia. Żałował, że nie potrafi zrozumieć swych motywów, które pchnęły go do tego, co zrobił.

Dlaczego zgłosił się na ochotnika do tego zadania? Chwilami usiłował sobie przypomnieć i wówczas dochodził do wniosku, że nie ma zielonego pojęcia. Czyżby dlatego, że Wolny Świat potrzebował marsjańskiej przestrzeni życiowej? Dla chwały z tytułu bycia pierwszym Marsjaninem? Dla pieniędzy? Dla stypendiów i przywilejów, jakie zape*wniał przez to dzieciakom? Żeby zdobyć miłość Brendy?

Pewnie był to któryś z tych powodów, ale nie przypominał sobie który. O ile w ogóle kiedykolwiek wiedział.

Tak czy owak, spalił za sobą mosty. Pozwoli im zadawać jakie tylko zechcą okrutne, sadystyczne męczarnie swemu ciału. Wsiądzie na kosmiczny statek, który dowiezie go na Marsa. Zniesie te siedem trwających w nieskończoność miesięcy na orbicie. Wyląduje na powierzchni, odkryje, obejmie w posiadanie, pobierze próbki, obfotografuje, zbada. Po czym odleci z powierzchni Marsa, jakoś przeżyje siedmiomiesięczną drogę powrotną i udzieli im wszystkich informacji, jakich tylko zażądają. Przyjmie medale i oklaski, i wyjazdy z odczytami, i wywiady telewizyjne, i umowy na książki.

A potem odda się w ręce chirurgom, żeby doprowadzili go z powrotem do własnej postaci. Z tymi wszystkimi rzeczami pogodził się i miał pewność, że im podoła. Na jedno tylko pytanie nie znajdował jeszcze odpowiedzi w swym umyśle. Wiązało się ono z ewentualnością, na którą nie był przygotowany. Kiedy jako pierwszy zgłosił się do programu, powiedzieli mu bardzo szczerze i uczciwie, że problemy medyczne są złożone i nie do końca poznane. Będą musieli uczyć się na nim, jak sobie z niektórymi radzić. Istniała możliwość, że napotkają trudności z rozwiązaniem niektórych lub rozwiążą je błędnie. Istniała możliwość, że przywrócenie mu jego własnej postaci okaże się, no cóż, trudne. Powiedzieli mu to bardzo wyraźnie na samym początku i potem nigdy tego nie powtórzyli. Lecz on zapamiętał.