Connor dokonał wysiłku, żeby nie dać po sobie poznać wrażenia, jakie zrobiło na nim to nowe odkrycie.
Wskazał na sejf i powiedział od niechcenia:
— Domyślam się, że jest to przekaźnik dwukierunkowy. Smith był wstrząśnięty.
— W porządku — powiedział po pełnej napięcia chwili milczenia. — Kto panu powiedział?
— Nikt. — Connor pomyślał, że wymieniając nazwisko Angeli mógłby jej n robić kłopotu. loynbee odchrząknął.
— Dam głowę, że to ta panna Lomond. Zawsze mówiłem, że nie należy ufać nowobogackim — brak im odpowiednich nawyków. Smith skinął głową.
— Masz rację. Dostała zastępczą zapalniczkę stołową, telewizor i-zegarek, te rzeczy, które ten… ta osoba właśnie wymieniła. Twierdzi, że zostały rozstrojone przez kogoś, kto się do niej włamał.
— Musiała mu powiedzieć wszystko, co wiedziała.
— …nie dotrzymując w ten sposób warunków kontraktu, proszę to odnotować, Toynbee.
— Chwileczkę — rzekł głośno Connor, wymachując rewolwerem, żeby im przypomnieć, że to on jest panem sytuacji. — Nikt nie będzie nic odnotowywał, dopóki nie dostanę odpowiedzi na moje pytania. Czy te przedmioty, w których sprzedaży pośredniczycie, pochodzą z przyszłości czy skądinąd?
— Skądinąd — odparł Smith. — Ale jeśli chodzi o ścisłość, również i z niedalekiej przyszłości, tylko że między nami mówiąc — są one transportowane na odległość wielu lat świetlnych. Różnica czasu jest przypadkowa i trudna do ustalenia.
— Czy te rzeczy pochodzą z innej planety?
— Tak.
— Wy też?
— Oczywiście.
— Sprowadzacie na Ziemię produkty wysoko rozwiniętej techniki i po kryjomu sprzedajecie je albo wypożyczacie ludziom bogatym?
— Tak. Ale tutaj mamy naturalnie tylko rzeczy mniejsze, większe, jak telewizory, przychodzą od razu do głównych odbiorców w innych miastach. Szczegóły transakcji mogą się wydawać dziwne, ale przecież podstawowe zasady handlu są panu dobrze znane.
— Właśnie to wydaje mi się intrygujące — rzekł Connor. — Nic mnie nie obchodzą inne światy i przekaźniki materii, ale nie rozumiem, po co zadajecie sobie tyle trudu. Przecież waluta ziemska nie może mieć żadnej wartości na… 'wszystko jedno, skąd pochodzicie. Wasza technika jest znacznie bardziej zaawansowana, wobec tego nie ma nic… — Connor przerwał, przypominając sobie, co Smith wsuwał do czarnego otworu. Stary olejny obraz.
Smith skinął głową, jak gdyby nieco odprężony.
— Ma pan racje, wasze pieniądze nie mają żadnej wartości na innych światach. Wydajemy je tutaj. Ludzkość jest pod wieloma względami prymitywna, ale odznacza się dużymi uzdolnieniami artystycznymi. Nasza organizacja zarabia bardzo dobrze na eksporcie obrazów i rzeźb. Towary, które importujemy, są w porównaniu z nimi niemal bezwartościowe.
— A mnie wydają się bardzo cenne.
— Właśnie tak powinno być. I na tym polega sprawa. Nie miałoby sensu sprowadzanie tutaj rzeczy, które są na Ziemi zupełnie dobre. Na przykład wasze wina czy inne napoje uchodzą za wcale niezłe, więc się nimi nie interesujemy. Ale wasza kawa! — Kąciki ust Smitha opadły jeszcze niżej.
— To znaczy, że macie milionowe obroty. Przecież komuś powinna się rzucić w oczy instytucja dokonująca zakupów na takie sumy.
— Niekoniecznie. Wprawdzie dużo rzeczy nabywamy bezpośrednio na aukcjach i w galeriach, ale często nasi klienci dokonują zakupów w naszym imieniu, a my ich po prostu kredytujemy.
— Nie! — Connor oddychał głęboko, jakby to, co mówił Smith, otworzyło w jego świadomości nowe perspektywy. Czy to dlatego milionerzy — nieraz ludzie, których nikt by o to nie posądzał — tak często bywają kolekcjonerami sztuki? Czy to jest raison d'etre tego przedziwnego zjawiska, któremu na imię prywatne kolekcjonerstwo? Dlaczego w społeczeństwie, gdzie bogacze tak lubią chwalić się tym, co posiadają, tyle bezcennych skarbów znika z widoku publicznego? Czy to właśnie dlatego, że ich właściciele przehandio-wują je za przedmioty oznaczone literą P? Jeśli tak jest rzeczywiście, to zajmująca się tym organizacja musi być potężna i działać już od dłuższego czasu. Connor poczuł w nogach nagłe zmęczenie.
— Usiądźmy i porozmawiajmy na ten temat — zaproponował. Smith robił wrażenie lekko zmieszanego.
— My nie siadamy. A pan może skorzystać z jednej z tych skrzyń, jeśli pan się nie czuje dobrze.
— Nie, nic mi nie jest i nie próbujcie żadnych sztuczek — powiedział ostro Connor, ale usiadł na brzegu skrzyni, usiłując jednocześnie ogarnąć umysłem wszystkie nowe szokujące wiadomości. — Co znaczy to P, które jest na wszystkich waszych wyrobach?
— Nie domyśla się pan?
— Perfekcja?
— Właśnie.
Gotowość, z jaką Smith udzielał mu teraz informacji, budziła w Connorze pewną nieufność, ale zasypywał go nowymi pytaniami, które cisnęły mu się na usta.
— Panna Lomond mówiła mi, że jej raty wynoszą osiemset sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. Skąd taka dziwna liczba? Dlaczego nie milion?
— To jest milion w naszej walucie^ Oczywiście w przybliżeniu.
— Rozumiem. A czterdzieści trzy dni?
— Tyle trwa jeden obrót naszego głównego księżyca. Naturalna podstawa kalendarza.
Connor niemal zapragnął powstrzymać nieco ten dopływ informacji.
— W dalszym ciągu nie widzę powodu do takiej konspiracji. Dlaczego nie mielibyście ujawnić się i obniżając cenę jednostkową zwiększyć jednocześnie obrotu? Moglibyście mieć sto razy większe zyski.
— Musimy zachować tajność z wielu względów. Według wszelkiego prawdopodobieństwa różne rządy ziemskie byłyby przeciwne wywożeniu dzieł sztuki, a poza tym i po tej drugiej stronie są pewne trudności.
— Na przyład?
— Istnieje ustawa zabraniająca wywierania jakiegokolwiek wpływu na życie światów znajdujących się we wczesnym stadium rozwoju. To w znaczny sposób ogranicza nasz eksport.
— Innymi słowy, jesteście przestępcami i u siebie, i tutaj.
— Nie zgadzam się z tym. Co my złego robimy na Ziemi?
— Sami już powiedzieliście. Pozbawiacie mieszkańców tej planety…
— Ich artystycznego dziedzictwa? — Smith parsknął ironicznie. — Jak pan myśli, ilu ludzi oddałoby telewizor oznaczony symbolem P za świadomość, że w jakiejś publicznej galerii sztuki, odległej o pięć czy dziesięć tysięcy mil, znajduje się powiedzmy rysunek Leonarda da Vinci?
— Ma pan rację — przyznał Connor. — Co pan chowa w zanadrzu, panie Smith?
— Nie rozumiem.
— Niech pan nie udaje Greka. Przecież by pan nie mówił tak swobodnie, gdyby pan nie był pewny, że nie wyniosę stąd tych informacji. Co zamierzacie ze mną zrobić?
Smith spojrzał na Toynbeego i westchnął.
— Ciągle zapominam, jak ograniczeni są ludzie stanowiący produkt kultury monoplanetarnej. Przecież mówiliśmy, że pochodzimy z innego świata, a pan mimo to traktuje nas po prostu jak trochę odmiennych Ziemian. Nie przyszło panu do głowy, że przedstawi-ciele innych ras mogą być znacznie uczciwsi, że krętactwo i kłamstwo przychodzą im znacznie, trudniej niż ludziom?
— I na tym polega nasza^słabość — wtrącił Toynbee. — Widzę teraz, że byłem zbyt niedoświadczony na to, żeby być tam na górze.
— No więc dobrze, bądźcie wobec tego że mną szczerzy — rzekł Connor. — Zamierzacie mi zamknąć usta, tak?