Выбрать главу

Nagle jakiś głos szepnął mu: „Jeżeli Kate jest w domu, to co ty robisz tu w parku z bronią?”

„Jeżeli Kate żyje, to jak możesz pamiętać jej pogrzeb?”

Nieco później Breton, korzystając ze stanu pełnej poczytalności, przejechał koło swojego domu. Nowi właściciele jeszcze się nie wprowadzili i tabliczka z napisem „Na sprzedaż” tkwiła w dalszym ciągu w ogrodzie, odbijając zabłąkane promienie światła latarni ulicznych. Breton zapragnął nagle wejść do domu i upewnić się, ale zamiast tego nacisnął mocno pedał gazu. Stary Buick zawahał się przez moment, a następnie pomknął cichą ulicą. We wszystkich innych domach było widno.

Breton podjechał do baru w północnej części miasta, położonego już właściwie na skraju prerii, gdzie wiechcie chwastów ocierały się o drzwi jak wygłodniałe psiska. Usadowiwszy się przy długim barze zamówił whisky, pierwszą od czasu tamtego koszmarnego pijaństwa sprzed ośmiu dni, i zapatrzył się w jej bursztynową głębię. Jak mógł nie odgadnąć tego, co nieuchronne? Dlaczego jego umysł kroczył tak daleko swoją samotną drogą, by cofnąć się przed ostatnim, jakże oczywistym wnioskiem?

Wróci w czasie aż do tamtego momentu, kiedy zastrzelił tego człowieka — ale przecież nie zmieni to rzeczywistości, w której Kate poniosła śmierć. Breton umoczył palec w whisky i na gładkiej plastikowej powierzchni baru nakreślił prostą linię. Wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym dorysował odgałęzienie. Jeżeli pierwsza linia reprezentowała jego strumień czasu, ten, w którym nic się nie zmieniło, to wobec tego te kilka sekund, wyrwane z przeszłości, potoczyło się innym torem. Kiedy minął krótki moment zabijania, wrócił do teraźniejszości w swoim własnym strumieniu czasu. Zamiast przywrócić w nim Kate życie, zapobiegł jej śmierci w tym drugim.

Breton znów łyknął whisky usiłując oswoić się z myślą, że Kate gdzieś żyje. Spojrzał na zegarek. Była prawie północ. Kate może jest już w łóżku albo pije ostatnią filiżankę kawy ze swoim mężem — drugim Jackiem Bretonem. Ponieważ podróż Bretona w przeszłość, ustanawiając nowy strumień czasu, stworzyła inny wszechświat, w którym istniał duplikat Jacka Bretona. Ten inny wszechświat musi mieć swoje miasta, lądy i oceany, planety, gwiazdy i uciekające galaktyki, ale żadna z tych rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia wobec faktu, że obdarzył Kate innym życiem, które miała dzielić z innym mężczyzną. Oczywiście błędem byłoby twierdzić, że ten mężczyzna to on sam, ponieważ człowiek stanowi sumę pewnych określonych doświadczeń, a przecież tamten drugi Breton nie patrzył na martwą twarz Kate, nie doznawał wyrzutów sumienia i nie poświęcił ośmiu lat życia obsesyjnym wysiłkom zmierzającym do przywrócenia Kate Breton.

Rozgałęziona linia, którą narysował, biegła dalej, kończąc się aż gdzieś poza barem. Breton wpatrywał się w nią ponuro. Miał uczucie, że wyczerpał coś, co w nim tkwiło, że już nigdy nie będzie w stanie zmobilizować tej wielkiej siły, która rzuciła go wstecz pokonując bariery czasu. Ale gdyby tak…

Ponownie zmoczył palec i postawił kropkę na linii reprezentującej główny strumień czasu, zaznaczając w ten sposób teraźniejszość, a następnie równolegle umieścił bliźniaczy punkt na odgałęzieniu linii. Po chwili namysłu połączył oba punkty grubą kreską. Nagle zrozumiał, dlaczego głęboko ukryta, ale czujna część jego świadomości, rządząca tym! sprawami, pozwoliła mu posuwać się drogą obraną przed ośmiu laty. Rzucił wyzwanie czasowi, aby powołać do życia inną Kate, co było znacznie trudniejszym zadaniem niż to, które miał jeszcze przed sobą. Bo teraz wystarczyłoby już tylko po nią sięgnąć.

IV

Było dobrze po północy, kiedy Jack Breton przestał mówić, ale widział, że są prawie przekonani.

W pewnym momencie John Breton i Kate zaczęli mu wierzyć; dlatego — żeby nie stracić ich zaufania — należało być bardzo ostrożnym. Jak dotąd wszystko, co im powiedział, było prawda, ale teraz zacznie kłamać i musi uważać, żeby nie wpaść we własne sidła. Rozsiadł się w głębokim fotelu, wpatrzony w Kate. W ciągu ostatnich dziewięciu lat nie zaszły w niej prawie żadne zmiany fizyczne, z wyjątkiem może oczu i tego, że teraz była świadoma swojej urody.

— To musi być jakiś trik — powiedziała w napięciu, nie chcąc bez walki rezygnować ze zdrowego rozsądku. — Każdy ma jakiegoś sobowtóra.

— Skąd wiesz? — Obydwaj Bretonowie zapytali jednocześnie, idealnie zestrojeni, i spojrzeli na siebie. Kate zbladła, jak gdyby ten przypadek stanowił dla niej jakiś dowód.

— Czytałam o tym…

— Kate studiuje dziwne pisma — przerwał jej John. — Jeżeli jakaś rzecz zdarzy się niezależnie supermenowi i Dickowi Trący, to znaczy, że jest prawdziwa; logiczna.

— Nie odzywaj się do niej w ten sposób — powiedział Jack spokojnie, z trudem opanowując nagły przypływ złości pod adresem swojego drugiego wcielenia. — To nie tak łatwo uwierzyć od razu bez dowodów. Powinieneś o tym wiedzieć, John.

— Dowodów? — Kate ożywiła się natychmiast — A o Jakich dowodach może tu być mowa?

— Na przykład odciski palców — odparł Jack. — Ale do tego trzeba mieć odpowiednie wyposażenie. Wspomnienia są znacznie łatwiejsze. Powiedziałem Johnowi o czymś, o czym nie wie poza nim nikt na świecie.

— Aha. To znaczy, że ja powinnam cię poddać takiej samej próbie.

— Tak. — W jego głosie zabrzmiała nagle nuta wątpliwości.

— Zgoda. A więc pojechaliśmy z Johnem w podróż poślubną do Lakę Louise. W dniu, w którym stamtąd wyjeżdżaliśmy, poszliśmy do sklepu indiańskiego i kupiliśmy kilka kilimków.

— Oczywiście, że kupiliśmy — odparł Jack kładąc delikatny nacisk na końcówkę. — Tam koło okna właśnie jeden z nich wisi.

— Ale to nie wszystko. Stara właścicielka sklepu dała mi coś w prezencie, dlatego że byliśmy w podróży poślubnej. Co to było? — Twarz Kate zdradzała napięcie.

— Nie… — Jack zawahał się. Coś musiało nawalić. Pokonała go, i to zupełnie bez wysiłku. — Nie pamiętam, ale to niczego nie dowodzi.

— Nie dowodzi? — Kate patrzyła na niego z tryumfem. — Rzeczywiście nie dowodzi?

— Nie, nie dowodzi — wtrącił John Breton. — Ja tego szczegółu też nie pamiętam, kochanie. Nie przypominam sobie, żeby ta stara wiedźma cokolwiek nam dała. — W jego glosie zabrzmiała skrucha.

— John! — Zwróciła się ku niemu Kate. — A ta para maleńkich mokasynków dla dziecka!

— Niczego takiego sobie nie przypominam, nigdy ich tu nie widziałem.

— Bo nie mamy dziecka!

— To są zalety planowania rodziny. — John Breton uśmiechnął się głupawo, po pijacku, do szklaneczki whisky. — Że się jej nie ma.

— Ty zawsze z tymi swoimi beznadziejnymi dowcipasami — powiedziała Kale z goryczą.

Jack słuchał tego z dziwnym uczuciem konsternacji, Stworzył tych ludzi z taką pewnością, jak gdyby chodząc po Ziemi pośród biblijnych błyskawic tchnął życie w dwie bryłki gliny, a przecież żyli oni niezależnie od niego. Przez dziewięć lat, pomyślał, żyli nieświadomi tego, że są oszukiwani. Dotknął palcami gładkiej metalowej powierzchni pistoletu w kieszeni.

John Breton przejechał palcem po krawędzi szklaneczki wydobywając z niej srebrzysty brzęczący dźwięk.

— Problem polega na tym, że my wiemy, że ten człowiek mówi prawdę. Widzę siebie siedzącego tam naprzeciwko i ty widzisz mnie siedzącego tam naprzeciwko. Spójrz na tę spinkę do krawata — dam głowę, że to jest ta sama, którą zrobiłaś własnoręcznie na tym kursie Jubilerskim, na który chodziłaś przed ślubem. Prawda… Jack?