— A co tu jest do omawiania? — odparł Jack Breton, w świetnym humorze, nie przerywając jedzenia.
Widelec Johna zadzwonił o talerz. Przez chwilę John siedział pochylony, gapiąc się w swoje danie, po czym podniósł oczy na Kate z wyrazem niesmaku.
— To jak będzie? Oceniłaś już wszystkie nasze zalety i wady?
— Nie patrz tak na mnie — głos Kate był napięty i rozdrażniony. — Ty jesteś panem domu. Jeżeli obecność Jacka ci nie odpowiada, to dlaczego nie zrobisz czegoś w tej sprawie?
— Dlaczego nie zrobię? Bo ty jesteś jedyną osobą, która mogłaby coś zrobić, sam to stwierdził. Wystarczy, że mu powiesz, żeby sobie poszedł, bo wolisz być ze mną. Cóż prostszego?
— Widzę, że robisz wszystko, żeby sprawę skomplikować — powiedziała Kate wolno. — Czy to celowo?
— Ślicznie, Kate — odparł John, nagle odzyskując rezon. — Bardzo ładnie odwróciłaś kota ogonem. Podziwiam cię.
Wargi Kate poruszyły się bezdźwięcznie, kiedy podniosła do ust kawę w filiżance koloru butelkowego, rzucając mu ponad jej brzegiem jedno ze swoich przesadnie pogardliwych, dziecinnych spojrzeń. Jakie to dziwne, pomyślał Jack, że takie nieprzyjemne uczucie jak pogarda może podziałać na nią tak odmładzająca.
John Breton odsunął talerz i wstał.
— Przykro mi, że przerywam, ale ktoś tu musi przecież pracować.
— Chyba nie wybierasz się do biura! — W glosie Kate słychać było wzburzenie.
— Muszę iść, a poza tym macie sobie chyba wiele do powiedzenia.
Jack ukrył swoje zdumienie wywołane odkryciem pozornej przynajmniej obojętności Johna na bliską przecież perspektywę utraty Kate.
— Czy rzeczywiście musisz iść? A nie może Hetty zastąpić cię przez parę dni?
John zmarszczył czoło.
— Hetty? Jaka Hetty?
— Hetty Calder oczywiście. — Widząc wyraz zakłopotania na twarzy Johna, Jack poczuł niepokój w okolicy serca. Przecież miał to być świat równoległy, identyczny w każdym szczególe, jak więc John Breton może mieć jakiekolwiek wątpliwości, kim jest Hetty Calder?
— A, Hetty! To już taki kawał czasu, że prawie zapomniałem. Hetty przecież nie żyje od siedmiu czy ośmiu lat.
— Jak to?…
— Rak płuc. Myślę, że to było to.
— Ale przecież ja się z nią widziałem najwyżej tydzień temu. Czuła się doskonale i w dalszym ciągu paliła dwie paczki papierosów dziennie.
— Może w twoim świecie zmieniła gatunek papierosów. — John obojętnie wzruszył ramionami i w tym momencie Jack poczuł, że go nienawidzi.
— Czy to nie dziwne? — zapytała Kate głosem zdumionego dziecka — że ta zabawna kobiecina gdzieś sobie żyje, zajęta swoimi sprawami, i nie ma zielonego pojęcia, żeśmy byli na Jej pogrzebie, ani że tak naprawdę to wcale nie żyje.
Jack Breton odczuł gwałtowną potrzebę poprawienia Kate, ale nie znalazł żadnego logicznego uzasadnienia. Jeżeli bowiem Kate rzeczywiście żyła, to Hetty rzeczywiście musiała nie żyć — wynikało to z całego układu. Popijał więc gorącą kawę, zdumiony silnym uczuciem żalu, jakie wzbudziło w nim wspomnienie brzydkiej, mądrej twarzy Hetty, która jak gdyby oddychała przez wetkniętego w usta papierosa.
— Idę się ubrać. — John Breton zawahał się w drzwiach, jak gdyby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował i wyszedł z kuchni, po raz pierwszy zostawiając Jacka samego z Kate. Powietrze było rozgrzane i poprzez zasłony wpadały ukośnie rozszczepione, kolorowe promienie bladego słońca. Kuchnię wypełniała pulsująca cisza, a Kate, która rozpaczliwie udawała, że je, robiła wrażenie roztargnionej i jak gdyby nie na miejscu na tle przytulnego domowego wnętrza. Sięgnęła po papierosa i zapaliła. Breton tak silnie odczuwał jej obecność, że niemal słyszał, jak tli się tytoń i papier ryżowy jej papierosa, kiedy się zaciągała.
— Wydaje mi się, że przyszedłem w samą porę — powiedział w końcu.
— Niby dlaczego? — Kate unikała jego wzroku.
— Bo chyba jesteście z Johnem bliscy rozejścia się, prawda?
— To może lekka przesada.
— Kate — nalegał Jack — przecież widziałem was razem. Między nami nigdy tak nie było.
Kate patrzyła teraz prosto na niego i Breton dostrzegł niepewność w jej oczach.
— Nie? Muszę przyznać, że nie bardzo rozumiem całą tę historię ze światem A i B, ale aż do tego wieczoru w parku ty i John byliście jedną osobą, tak?
— Tak.
— Oczywiście wtedy też zdarzały nam się kłótnie i sprzeczki. Mam na myśli, że to ty — w tym samym zresztą stopniu co i John — odmówiłeś mi pieniędzy na taksówkę i…
— Kate, daj spokój! — Breton usiłował ogarnąć umysłem to, co mówiła Kate. Miała oczywiście rację, ale w ciągu tych ostatnich dziewięciu lat unikał pewnych wspomnień i jakoś dziwnie nie miał ochoty teraz do nich wracać. Marzenie nie wytrzymywało rozdarcia.
— Przepraszam cię, Jack, to było nie fair. — Kate usiłowała się uśmiechnąć. — Żadne z nas nie może się jakoś otrząsnąć z wrażenia po tamtym. No i ten porucznik Convery…
— Convery! A to znów co za jeden? — Breton stał się czujny.
— Mężczyzna, który mnie napadł, nazywał się Spiedel. Porucznik Convery prowadził dochodzenie w sprawie jego śmierci. — Kate popatrzyła na Jacka ponuro. — Czy wiesz, że tej nocy cię tam widziano?
— Nie myślałem o tym.
— Widziano cię. Grupa nastolatków, która się tam zbiorowo kochała w trawie, powiedziała policji, że nagle dosłownie wyrósł nad nimi jakiś mężczyzna z bronią i równie szybko zniknął. Charakterystyka, jaką podali, pasowała wypisz wymaluj do Johna. Mówiąc szczerze, aż do wczoraj miałam jakieś irracjonalne przekonanie, że to John, mimo że został uwolniony od wszelkich podejrzeń. Nasi sąsiedzi widzieli go, jak w tym czasie stal w oknie, a poza tym jego sztucer był akurat zepsuty.
Breton z namysłem skinął głową, uświadamiając sobie nagle, jak niewiele brakowało, żeby ratując Kate za jednym zamachem pozbył się Bretona z czasu B. Aha, więc policja usiłowała zwalić winę na Johna! Jaka szkoda, że zgodnie z prawami fizyki chronomobilnej i broń, i pocisk wraz z człowiekiem, który zabił Spiedela, musiały wrócić w czas A. Siady gwintowania na kuli pasowały idealnie do gwintowania lufy zepsutej, nie używanej broni Johna Bretona. Dałoby to wiele do myślenia wszechwładnym ekspertom od balistyki.
— W dalszym ciągu nie wiem, co masz na myśli mówiąc o Corwerym — rzekł głośno. — Powiedziałaś przecież, że John został oczyszczony z wszelkich podejrzeń.
— Owszem, ale porucznik Convery nie przestał się tu kręcić. W dalszym ciągu do nas zagląda, ile razy jest w tej dzielnicy, wpada na kawę i wdaje się z Johnem w rozmowy na temat geologii i skamielin.
— Nie widzę w tym nic szczególnego.
— I słusznie. John nawet go lubi, ale on mi przypomina coś, o czym wolałabym zapomnieć.
Breton sięgnął przez stół i wziął Kate za rękę. — A co ja ci przypominam?
Kate poruszyła się zmieszana, ale nie wysunęła ręki z jego dłoni.
— Coś, o czym chciałabym pamiętać, być może…
— Jesteś moją żoną, Kate, i muszę cię odzyskać. — Poczuł, jak jej palce splatają się z jego palcami i zaciskają, coraz mocniej, jakby próbowała się z nimi siłować. Jej twarz przypominała twarz kobiety w czasie porodu. Siedzieli tak przez jakiś czas w milczeniu, dopóki nie usłyszeli pod drzwiami kroków Johna Bretona. John, ubrany w popielaty garnitur, wszedł i skierował się prosto do radia.
— Chciałbym jeszcze przed wyjściem posłuchać wiadomości.
— A ja posprzątam — powiedziała Kate i zaczęła zbierać ze stołu.