Выбрать главу

— Czy to takie ważne dla ciebie, żeby właśnie Kate zrobiła pierwszy krok?

— Jeżeli przestaniesz wreszcie rozkładać mnie na czynniki pierwsze — i ja cię nie będę analizował — powiedział John znacząco.

Jack uśmiechnął się do niego łagodnie. Ta wzmianka o rozkładaniu na czynniki pierwsze przywiodła mu na myśl ciało Johna obrócone w mikropył, kompletnie anonimowe, niedostępne wszelkiemu dochodzeniu.

Kiedy John pojechał do biura, Jack czekał niecierpliwie na Kate, ale zjawiła się w tweedowym kostiumie z wiązanym paskiem i wysokim futrzanym kołnierzem.

— Wychodzisz? — usiłował ukryć rozczarowanie.

— Po zakupy — odpowiedziała oficjalnym tonem, który zabolał go w jakiś niejasny sposób.

— Nie wychodź.

— Ale musimy przecież coś jeść. — Wyczuł w jej głosie wrogość i nagle zdał sobie sprawę, że od czasu ich jedynego stosunku Kate go unika. Myśl, że mogłaby mieć przez niego poczucie winy, wprawiła go w bezsensowną panikę.

— John coś mówił, że zamierza się wynieść — jak zakochany po uszy smarkacz nie był w stanie powstrzymać się od kłamstwa, a przecież zdawał sobie sprawę, że musi jak najstaranniej przygotować ją psychicznie na zniknięcie Johna. Kate przystanęła pomiędzy nim a drzwiami. Puszek na jej kościach policzkowych lśnił w świetle jak oszroniony i Jack oczyma wyobraźni zobaczył Kate leżącą w kostnicy, w tamtej świetnie pomyślanej szufladzie. Zląkł się.

— John ma prawo się wynieść, jeśli chce — powiedziała w końcu i wyszła. W minutę później usłyszał warkot jej MG w garażu. Czekał w oknie, żeby zobaczyć, jak będzie przejeżdżała, ale dach był zaciągnięty i twarz Kate stanowiła jedynie bezosobową plamę za ujętymi w ramki okien kawałkami nieba.

Breton odwrócił się, nagle wściekły. Oba jego twory ludzie, których obdarzył życiem w sposób tak niewątpliwy, jak gdyby kroczył po Ziemi wśród biblijnych błyskawic, tchnąc życie w martwą glinę, żyli sobie zupełnie niezależnie od niego przez dziewięć lat. A teraz, pomimo tego, czego się dowiedzieli, ignorują go dalej, kiedy jest im to na rękę, zostawiając go samego w domu, w którym nienawidzi być sam. Miotał się z zaciśniętymi pięściami po pustych pokojach. Był przygotowany, że to potrwa z tydzień, ale sytuacja uległa zmianie i zmieniała się w dalszym ciągu, postanowił więc działać szybciej, bardziej zdecydowanie.

Z okna na tyłach domu zobaczył srebrzystą kopułę obserwatorium, ukrytą za brzozami, i poczuł zazdrosne zainteresowanie. Od momentu jego przybycia instynktownie, na mocy milczącej umowy, przyjęli, że nikt z obcych nie może się nawet domyślać istnienia dwóch Bretonów, jego wyjście nie miałoby więc uzasadnienia. Ale tyły ogrodu były dobrze osłonięte od strony sąsiednich domów, a dostanie się do obserwatorium zajęłoby mu nie więcej niż kilka minut.

Zszedł do kuchni, wyjrzał przez zawieszone zasłoną drzwi i wyszedł na przykryte dachem patio. Cytrynowe słońce październikowego popołudnia sączyło się poprzez liście drzew w wolno zlewających się promieniach, a z dala dochodził nieustanny miarowy warkot maszyny do strzyżenia trawników.

— Hej, nie pracujesz dzisiaj?

Breton odwrócił się, ponieważ głos dochodził zza niego. Zobaczył wysokiego, przystojnego mężczyznę około czterdziestki, który właśnie wyszedł zza rogu domu. Mężczyzna miał na sobie zgrabne sportowe ubranie, które nosił tak, jakby to był garnitur do pracy, a jego mocno kręcone włosy zaczynały siwieć na skroniach. W szerokiej, opalonej twarzy uderzał mały nos, który ledwie było widać pomiędzy szeroko rozstawionymi niebieskimi oczyma.

Bretona ogarnął niemal przesądny lęk, kiedy poznał w nim porucznika Convery, tego samego, który w innym strumieniu czasu przyszedł go zawiadomić o śmierci Kate, nie dał jednak nic po sobie poznać.

— Dziś nie — odparł z uśmiechem. — Trzeba sobie od czasu do czasu zrobić relaks.

— Nie znałem cię z tej strony, John.

— Pewnie dlatego, że zdarza mi się to rzadko. Breton zauważył, że mężczyzna zwraca się do niego po imieniu, i na próżno usiłował przypomnieć sobie jego imię. To niewiarygodne, pomyślał. Jak można mieć takiego pecha?

Convery uśmiechnął się pokazując bardzo białe zęby, szczególnie lśniące w miejscach, gdzie pokrywała je warstwa fluoru.

— Miło mi słyszeć, że nie pracujesz tak ciągle, John. Sam się nie czuję wtedy takim leniem.

Znów John, pomyślał Breton. Przecież nie mogę się do niego zwracać „poruczniku”, skoro jesteśmy po imieniu.

— Skąd się tu wziąłeś?

— A, po prostu przechodziłem, muszę tu wpaść w kilka miejsc. — Corwery sięgnął do kieszeni. — Przy okazji przyniosłem coś takiego. — Wyjął brunatny, przypominający kamyk przedmiot i wręczył Bretonowi.

— O! — Breton obejrzał przedmiot, zwracając uwagę, że ma kształt spiralny i składa się jak gdyby z segmentów. — Skąd to?

— Mój chłopak dostał od jakiegoś kolegi w szkole. Obiecałem mu, że pokażę ci i zapytam… — Zawiesił głos i stal wyczekująco.

Breton patrzył na skręcony spiralnie kamień rozpaczliwie zastanawiając się, co by tu powiedzieć. Przypomniał sobie, jak Kate mówiła, że Convery wpada do Johna czasem na kawę i że sobie nieraz gadają o skamielinach. Prawdopodobnie dlatego, że John ze względów zawodowych znał się trochę na geologii. Ale czy jego wiedza obejmowała skamieliny? Usiłował sięgnąć pamięcią głębiej niż dziewięć lat wstecz, do czasów, kiedy on interesował się zaklętymi w kamieniach podróżnikami w czasie.

— To całkiem ładny okaz amonitu — powiedział modląc się w duchu, żeby Convery’emu wystarczyło zwykłe zidentyfikowanie okazu.

Convery skinął głową.

— Jak stary?

— Jakieś dwieście pięćdziesiąt milionów lat, trudno zresztą powiedzieć na pewno, nie wiem, gdzie został znaleziony.

— Dzięki. — Convery wziął od niego skamielinę i schował z powrotem do kieszeni. Jego inteligentne niebieskie oczy zamigotały i Breton nagle zrozumiał, że stosunki Convery’ego z tym drugim Bretonem są skomplikowane i niełatwe. — Wiesz co, John?

— Mhm? — Ciekawe, dlaczego, zastanawiał się Breton, z takim uporem używa mojego imienia?

— Wydaje mi się, że chudniesz.

— Miło z twojej strony, że zauważyłeś. To bardzo zniechęca, jak człowiek głodzi się tygodniami bez żadnych widocznych efektów.

— Tak na oko straciłeś z siedem-osiem funtów.

— Rzeczywiście prawie dokładnie tyle, i czuję. się z tym znacznie lepiej.

— A mnie się wydaje, że lepiej wyglądałeś poprzednio, John — powiedział Convery z zastanowieniem. — Teraz masz taką zmęczoną twarz.

— Bo jestem zmęczony, dlatego wziąłem sobie wolne popołudnie — zaśmiał się Breton, a Convery mu zawtórował.

Nagle Jack przypomniał sobie o kawie.

— A może byś tak zaryzykował filiżankę kawy w moim wykonaniu? Kate poszła po zakupy.

— A gdzie jest pani Fitz?

Breton poczuł kompletną pustkę w głowie, ale zaraz sobie uświadomił, że pani Fitz prowadzi dom.

— A, daliśmy jej kilka dni urlopu — powiedział lekko. — Ona też ma prawo czasem odpocząć.

— Widać z tego, że będę musiał zaryzykować.

Convery pchnął drzwi do kuchni i puścił Bretona przodem. Parząc kawę Jack myślał o tym, że przecież będąc na tak zażyłej stopie, muszą znać nawzajem swoje upodobania dotyczące śmietanki i cukru! chytrze postawił na stole jedno i drugie. Codzienne domowe czynności wydawały mu się odprężające i Breton stwierdził, że niepotrzebnie bał się tej wizyty. Kate mówiła przecież, że Convery wpada czasami napić się kawy i pogadać o skamielinach — i dokładnie właśnie tak się stało. Nawet więc gdyby Kate wróciła w tej chwili, nie byłoby w tym nic, co mogłoby wydać się Convery’emu dziwne, a Johna Bretona miało nie być jeszcze co najmniej trzy godziny.