Breton pił kawę czarną i tak gorącą, że jej powierzchnię przesłaniała szarawa mgiełka pary. Convery dolał sobie śmietanki, ale nie osłodził, i popijając swoją kawę z wyraźną przyjemnością mówił o deszczu meteorów, który zamienił nocne niebo w paradę fajerwerków. Zadowolony, że przedmiot dyskusji daje mu równe szansę ze wszystkimi innymi mieszkańcami Czasu B, Breton skwapliwie podjął ten temat.
— No, do roboty — powiedział wreszcie Convery kończąc drugą filiżankę kawy. — My, słudzy prawa, nie możemy się tak obijać. — Wstał i zaniósł swoje naczynia do zlewu.
— Takie jest życie — mało oryginalnie zauważył Breton. Pożegnał Convery’ego na patio i wrócił do domu z uskrzydlającym poczuciem satysfakcji. Nic go już nie powstrzyma przed zrealizowaniem planu wejścia w rolę Johna Bretona. Jedyne, co go niepokoiło, to perspektywa spotkań z ludźmi, którzy znali Johna, i przebywania w ich towarzystwie bez wzbudzania ich podejrzeń, a w każdym razie zainteresowania. Ale przecież spotkanie z porucznikiem Converym wypadło dobrze, a nawet bardzo dobrze, i Breton przekonał się, że zwlekając nie zyska nic — zwłaszcza że emocjonalne reakcje Kate wydawały się ostatnio coraz bardziej skomplikowane.
Poszedł na górę do gościnnego pokoju, wyjął pistolet, ukryty głęboko w szafie, i przycisnął do ust chłodny, lśniący metal.
IX
Kiedy porucznik Blaize Convery miał cztery lata, matka powiedziała mu pewnego dnia, że głuchoniemi zwykle „mówią za pomocą rąk”.
Zdecydował wtedy, że taka umiejętność może być pożyteczna i ciekawa, nawet dla kogoś, kto nie ma żadnych upośledzeń. Przez trzy lata mały Convery dzień w dzień zamykał się w swoim pokoju i wpatrywał w prawą dłoń, którą wyczyniał najdziwniejsze łamańce w nadziei, że trafi wreszcie na odpowiednią kombinację ruchów i wygięć, która dobędzie z niej głos. Kiedy w końcu odkrył, też dzięki jakiejś przypadkowej wzmiance, że matka miała na myśli język znaków, zarzucił swoje próby natychmiast i bez żalu. Dowiedział się prawdy i to mu wystarczało.
Kiedy porucznik Blaize Convery miał siedem lat, ojciec pokazał mu diagram przedstawiający wpisany w koło kwadrat, którego wierzchołki połączone były na krzyż prostymi. Możliwe jest, powiedział mu ojciec, narysowanie identycznego diagramu bez odrywania ołówka od papieru i bez powtarzania jakiejkolwiek linii. Convery pracował nad rozwiązaniem tej zagadki przez sześć lat.
Po upływie pierwszego miesiąca był właściwie pewny, że jest to niemożliwe, ale ojciec, który zdążył tymczasem umrzeć, twierdził, że widział, jak ktoś tego dokazał, więc Blaize dalej łamał sobie głowę. W pewnym momencie natrafił w którymś z pism na biografię osiemnastowiecznego szwajcarskiego matematyka, Leonarda Eulera, twórcy topografii. Artykuł wspominał o rozwiązaniu przez Eulera zagadki siedmiu mostów Królewca: otóż uczony twierdził, że niemożliwe było przejście przez wszystkie bez przekroczenia jednego z nich dwukrotnie. Autor wzmiankował też nawiasem, że ten sam dowód odnosi się do łamigłówek — należy mianowicie policzyć linie przechodzące przez każdy punkt przecięcia diagramu i jeżeli więcej niż dwie z nich mają nieparzysty numer, nie da się diagramu narysować bez odrywania ołówka czy powtórzenia którejś z linii.
Znów zamknęła się jakaś przegródka w umyśle Corwery’ego. Zadowolony, że doszedł do konkretnego wniosku, ugruntował swój sposób myślenia, co zadecydowało o tym, że został policjantem bardzo szczególnego rodzaju.
Wstąpił do policji niemal automatycznie, ale mimo wspaniałego uniwersyteckiego przygotowania nie awansował tak, jak się można było spodziewać. Dobry funkcjonariusz policji opiera się na statystyce swojego zawodu. Godzi się z faktem, że tylko niektóre zbrodnie są wykrywalne, a większość nie, i zgodnie z tym gospodaruje swoją energią, starając się o jak największe zyski przy jak najmniejszych stratach.
Ale Blaize Convery był już znany w policji jako „piła”, człowiek, który nie daruje nigdy, jeśli już raz się na coś zawziął. Starsi od niego i równi mu wiekiem koledzy wywiadowcy szanowali go za jego sukcesy, ale obiegowy dowcip głosił, że szef archiwum często dokonuje potajemnych najazdów na biurko Convery’ego w celu odzyskania brakujących akt.
Corwery zdawał sobie sprawę ze swoich dziwactw i z tego, że przeszkadzają mu one w zrobieniu kariery. Często postanawiał, że zmieni stosunek do spraw zawodowych, i nawet mu się to czasem udawało na kilka tygodni, ale zwykle w momencie kiedy już-już wydawało się, że odniósł nad sobą zwycięstwo, jego podświadomość rzucała zupełnie nowe światło na jakąś sprawę sprzed trzech lat i w żołądku Convery’ego zaczynała wzbierać chłodna, egoistyczna radość. Wiedział, że ta chwila ekstazy to jego prywatna wersja przeżycia, które z innych ludzi czyni wielkich przywódców religijnych, nieśmiertelnych artystów czy młodo ginących bohaterów. Nigdy nie unikał mistycznych skutków tej chwili, nigdy nie czuł się zawiedziony sukcesami czy ich brakiem.
Kiedy więc po wyjściu od Bretona jechał wysadzaną drzewami aleją, czuł, jak znowu chłodne uniesienie rozchodzi mu się po całym ciele, wypełniając każdy najdrobniejszy nerw.
Prowadził swego starego, ale dobrze utrzymanego Plymoutha wśród zieleni trawników, cały czas rewidując w myślach aferę Breton-Spiedel, sięgając pamięcią do zamierzchłej przeszłości sprzed dziewięciu lat. Sprawa ta zapisała się w jego świadomości jako jedyna w swoim rodzaju, nie dlatego jednak, że nie zdołał jej rozwiązać, ostatecznie miał na swoim koncie wiele niepowodzeń — ale dlatego, że tak bardzo się pomylił. Convery był bowiem akurat w komisariacie, kiedy wniesiono Kate Breton, i prawie całą historię poznał z jej własnych ust w tym pierwszym momencie oszołomienia, kiedy policjantka spłukiwała jej z włosów szczątki ludzkiego mózgu.
Jej opowieść w streszczeniu sprowadza się do kilku następujących zasadniczych faktów: pokłóciła się z mężem wybierając się z nim na przyjęcie i zupełnie idiotycznie poszła piechotą sama na skróty przez park, gdzie została napadnięta. W tym momencie jak spod ziemi wyrósł jakiś mężczyzna, strzelił bandziorowi w łeb i zniknął w ciemnościach. Kate Breton zaczęła uciekać na oślep jak szalona, aż z wyczerpania mało nie padła.
Opierając się na tych nagich faktach, Convery przyjął dwa prawdopodobne wyjaśnienia. Przede wszystkim wykluczył przypadkowość pojawienia się tajemniczego nieznajomego w tej właśnie chwili, w tym miejscu i do tego jeszcze ze sztucerem. Mogło natomiast być inaczej: zabójca znał bandytę, podejrzewał, że jest on psychopatą o morderczych skłonnościach, i śledził go od jakiegoś czasu, a przekonawszy się o słuszności swoich podejrzeń, dokonał na nim wreszcie egzekucji. Tę hipotezę Convery odrzucił jednak instynktownie, aczkolwiek dla porządku postanowił ją sprawdzić.
Jego myśl krążyła nieustannie wokół osoby męża Kate. A jeśli zepsucie samochodu i kłótnia były zaplanowane? Jeśli mąż chciał się jej pozbyć i miał w bagażniku broń? Mógł przecież iść za nią przez park zamierzając ją zabić, ale kiedy znalazła się w niebezpieczeństwie, odruchowo wypalił do napastnika.
Ta druga teoria miała luki, ale Convery nabrał wprawy w wypełnianiu luk. Przede wszystkim więc zapytał Kate, czy nie podejrzewa, kto to mógł strzelać. Będąc jeszcze w stanie szoku potrząsnęła głową, ale Convery dostrzegł, jak wygięła dolną wargę, bezgłośnie wymawiając jakieś imię zaczynające się na literę J.