A kiedy w domu Bretonów powtórzył opis mężczyzny podany przez młodych ludzi, którzy byli świadkami tej sceny, i wyczytał w oczach Johna poczucie winy… wiedział, że znalazł zabójcę.
Odkrycie, że Breton ma mimo wszystko murowane alibi, dotknęło Convery’ego w jakiś szczególny, niezrozumiały sposób. Strawił wiele tygodni próbując obalić alibi, jakie zapewnili Bretonowi sąsiedzi, którzy zauważyli go stojącego w oknie od frontu, a nawet naraził się specjalistom od medycyny sądowej kwestionując ich opinię, że sztucer Bretona nie zdradzał śladów użycia. Eksperymentował ze starą strzelbą myśliwską: najpierw z niej strzelił, a następnie płukał ją najrozmaitszymi roztworami chemicznymi i rozpylał na nią kurz. W końcu jednak musiał przyznać, że Breton, którego wina leżała jak na dłoni, jest nietykalny.
Dla każdego innego policjanta byłby to sygnał, że należy zamknąć sprawę i zająć się czymś bardziej obiecującym, ale zły duch Convery’ego nie opuszczał go ani na chwilę, wszeptując mu do ucha obietnicę sukcesu, i właśnie teraz, kiedy jechał do domu, głos ten odezwał się w nim z dawną siłą. Zdarzało się w ciągu tych dziewięciu lat, że jego wizyty u Bretonów wydawały się jedynie bezowocnymi przejawami manii prześladowczej, ale dziś wyraźnie zwietrzył strach i winę…
Wjechał swoim Plymouthem na krótki betonowy chodnik przed domem, o mało nie potrącając trzykołowego roweru swojego najmłodszego syna. Wysiadł z samochodu i zamykając drzwi pochwycił lekkie skrzypnięcie. Poruszył więc nimi kilka razy, żeby ustalić, skąd pochodził ten dźwięk, a następnie poszedł do garażu po oliwiarkę i naoliwił wszystkie drzwi. Schował oliwiarkę na miejsce i przez wewnętrzne przejście łączące garaż z domem wszedł do kuchni.
— Co tak późno, kochanie? — Jego żona Giną stała przy stole zastawionym przyborami do pieczenia. Ręce miała całe w mące, a ciepłe powietrze kuchni przesycone było budzącym odległe wspomnienia zapachem placka z bakaliami.
— Przepraszam cię — powiedział — ale mnie zatrzymali. — Poklepał żonę po pośladkach, bezmyślnie podniósł do ust kandyzowaną skórkę pomarańczową i zaczął ją żuć.
— Blaize?
— Co, kochanie?
— Znów byłeś u Bretonów? Convery przestał gryźć skórkę.
— A dlaczego pytasz?
— Tim powiedział, że znów mu grzebałeś w jego kolekcji skamielin, i że brakuje mu jednego amonitu.
— Czy to nie przesada? Myślałem, że to ja jestem detektywem w tym domu.
— Ale powiedz, byłeś tam?
— Wpadłem dosłownie na chwilkę.
— Och, Blaize, co sobie ci ludzie pomyślą?
Na twarzy Giny Convery odmalowała się troska.
— A dlaczego mieliby sobie cokolwiek pomyśleć? Po prostu wpadłem, z przyjaźni.
— Nie może być mowy o żadnej przyjaźni z detektywem, który przesłuchiwał ich w sprawie o morderstwo. Zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi z takimi pieniędzmi.
— Niepotrzebnie się tym denerwujesz, kochanie, z Johnem Bretonem łączą mnie bardzo dobre stosunki.
— Wyobrażam sobie — powiedziała Giną, a tymczasem Convery poszedł do saloniku, usiadł, wziął pismo ilustrowane i zaczął je z roztargnieniem przeglądać. Dziewięć lat temu stało się coś bardzo dziwnego w domu Bretonów, a dzień dzisiejszy stanowił jak gdyby podróż w czasie, cofnięcie się do tego kluczowego momentu. Breton był nie tylko znacznie szczuplejszy, ale i wyglądał starzej, a mimo to w jakiś nieokreślony sposób wydawał się młodszy, mniej doświadczony, mniej pewny siebie, otoczony jakąś inną aurą. Dostaję hyzia, pomyślał Convery. Aura to żaden dowód, chyba że telepatia, o której mówili w dzienniku, zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Przekartkował pismo, sięgnął po następne, po czym odrzucił je z niesmakiem.
— Giną! — zawołał — o której godzinie siadamy do stołu?
— Około piątej. Nie za późno dla ciebie?
— Nie, w porządku. Bo ja znów będę musiał wyjść.
W chwilą później Convery znalazł się w środku białego mącznego tajfunu: żona wtargnęła do pokoju i zaczęła mu wymachiwać pięścią przed nosem.
— Blaize Convery — wyszeptała jadowicie — wyjdziesz z tego domu po moim trupie.
Convery spojrzał w jej różową, pełną determinacji twarz z łagodnym zdumieniem.
— Zupełnie cię nie rozumiem.
— Tim ma dzisiaj przyjęcie urodzinowe. A ty sobie wyobrażasz, że po co ja piekę to ciasto?
— Ale przecież jego urodziny są dopiero w przyszłym tygodniu — próbował się bronić Convery.
— Owszem, ale urodziny Kennetha były tydzień temu, a oni zawsze obchodzą razem w połowie drogi — Giną patrzyła na niego oskarżycielsko. — Już do tej pory powinieneś był się tego nauczyć.
— Kiedy ja o tym wiem, kochanie, po prostu zapomniałem. Jestem przekonany, że się nie poczują dotknięci, jeśli tym razem mnie nie będzie…
— Tym razem! Nie było cię przez ubiegłe dwa lata. Wykluczone, nie wyjdziesz!
— Ale ja mam sprawę służbową do załatwienia.
— Nie dziś.
Convery zajrzał w oczy swojej żonie i poddał się z uśmiechem, który pozwolił mu zachować resztki godności. Kiedy wyszła z pokoju, teatralnie wzruszył ramionami na swój własny benefis i wziął do ręki porzucone pismo. John Breton czekał dziewięć lat — poczeka jeszcze trochę.
Kiedy zadzwonił telefon przerywając panującą w domu ciszę, Breton najpierw rzucił się do niego, a potem nagle zatrzymał się niepewnie z ręką na chłodnej plastikowej krzywiźnie słuchawki.
X
Dwie godziny spędzone samotnie w mrocznej popołudniowej ciszy napełniały go na zmianę to niejasnymi obawami, to znów gwałtownym, przyspieszającym bicie serca tryumfem. Był to dokładnie taki dzień, kiedy właściwie w każdej chwili mógł oczekiwać pojawienia się migotliwych, ulotnych mroczków przed oczami zapowiadających regularny atak migreny. Ale od roku, od tamtej pierwszej poważnej podróży w czasie, prawie mu się to nie zdarzało — widocznie cały nerwowy potencjał wyczerpał się, uszedł. Teraz, kiedy czuł pod ręką wibrujący telefon, ogarnęła go groźna świadomość balansowania na granicy życia i śmierci…
Podniósł słuchawkę i czekał w milczeniu.
— Halo — męski głos w telefonie miał z lekka angielski akcent. — Czy to ty, John?
— Tak — odpowiedział Breton ostrożnie.
— Nie byłem pewny, czy cię już zastanę. Dzwoniłem do biura i powiedzieli mi, że właśnie wyszedłeś, ale to było zaledwie pięć minut temu, stary, chyba spaliłeś opony jadąc do domu.
— Owszem, spieszyłem się. — Breton uważał, żeby jego ton brzmiał swobodnie. — Ale kto mówi, jeśli wolno spytać?
— Gordon oczywiście. Gordon Palfrey. Posłuchaj, stary, jest tu z nami Kate. Spotkaliśmy ją robiąc z Miriam zakupy, chciałaby z tobą pomówić.
— Dobrze. — Breton przypomniał sobie z trudem, że Palfreyowie to entuzjaści pisma automatycznego i że Kate była ostatnio pod ich wrażeniem. Miriam miała jakieś telepatyczne właściwości i na myśl o tym, że miałby z nią rozmawiać, poczuł się nieswojo.
— Halo… John? — Kate była jak gdyby zdyszana i po jej niepewności Breton poznał, że wie, który to z nich odebrał telefon.
— O co chodzi, Kate?
— John, Miriam opowiadała mi niesłychanie ciekawe rzeczy na temat swojej pracy. Wyniki, jakie osiągnęła w ciągu ostatnich dwóch dni, są naprawdę rewelacyjne. Jestem tym szalenie podekscytowana.