Wyszedł do samochodu, przeprowadził go na tył domu i ustawił tak, że tylnym zderzakiem dotykał obrośniętej bluszczem kratki patio. Powietrze było nagrzane popołudniowym słońcem, a poprzez zasłonę drzew i żywopłotów dochodził w dalszym ciągu obojętny warkot maszyny do strzyżenia trawników. Breton otworzył bagażnik samochodu i wrócił do kuchni. John leżał w kompletnym bezruchu, jakby już nie żył, a jego twarz była świetliście blada. Trójkątny strumyk krwi spływał mu z nosa na policzek.
Breton wyciągnął ciało z domu i załadował je do bagażnika. Kiedy upychał nogi, zauważył, że John zgubił Jeden but. Zamknął klapę bagażnika, nie zatrzaskując jej, i wszedł do domu. Pantofel leżał tuż za drzwiami. Breton podniósł go i właśnie wracał spiesznie do Lincolna, kiedy wpadł prosto na Convery’ego.
— Przepraszam. że ci znów przeszkadzam, John. — Błękitne, szeroko rozstawione oczy porucznika były czujne, ruchliwe, pełne jakiejś złośliwej energii. — Ja tu chyba coś zostawiłem…
— Nic nie zauważyłem.
Breton słyszał te słowa wydobywające się z jego ust i nie mógł się nadziwić, że jego ciało daje sobie radę, z subtelnościami porozumienia, podczas gdy umysł, odpowiedzialny za wszelkie reakcje, pozostaje w stanie szoku. Co ten Convery tu robi? Już po raz drugi tego dnia pojawia się na patio w najmniej odpowiednim momencie.
— Chodzi mi o skamielinę, o tę skamielinę mojego syna; po powrocie do domu stwierdziłem, że jej nie mam. — Uśmiech Convery’ego był niemal ironiczny, jak gdyby rzucał Bretonowi wyzwania, by korzystając ze swoich praw wyrzucił z domu natrętnego intruza. — Nie wyobrażasz sobie, jaką miałem o to awanturę.
— Ale tego tutaj nie ma. Jestem przekonany, że bym zauważył, gdyby było, to nie jest coś, co można by przeoczyć.
— Rzeczywiście — przyznał Convery obojętnie. — Musiałem zostawić gdzie indziej.
To nie może być przypadek, doszedł do smutnego wniosku Breton. Convery jest niebezpieczny, inteligentny, gorliwy glina, nie ma nic gorszego. Człowiek obdarzony intuicją, której ślepo ufa, uparcie trzymając się swoich koncepcji — wbrew logice, wbrew dowodom. A więc prawdziwą przyczyną, dla której Convery odwiedzał Johna Bretona regularnie od dziewięciu lat, była po prostu podejrzliwość. Jakiż to mściwy kaprys losu, zastanawiał się Breton. przywiódł tego superpolicjanta na scenę, którą tak starannie wyreżyserował tego październikowego wieczora?
— Zgubiłeś pantofel?
— Pantofel? — Breton poszedł za wzrokiem Convery’ego i zobaczył w swojej ręce czarny but. — A, tak. Robię się roztargniony.
— Wszyscy jesteśmy roztargnieni, kiedy mamy czymś zaprzątnięte myśli, tak jak ja tą moją skamieliną.
— Ale ja nie mam niczym zaprzątniętych myśli — odparł Breton błyskawicznie. — A ciebie co gryzie?
Convery podszedł do Lincolna i oparł się o niego, położywszy prawą dłoń na pokrywie bagażnika.
— Nic specjalnego, po prostu usiłuję mówić za pomocą ręki.
— Nie rozumiem.
A, głupstwo. Ale a propos rąk: masz zupełnie poobcierane kostki. Biłeś się z kimś czy co?
— Z kim? — roześmiał się Breton. — Przecież nie będę się bił sam ze sobą.
— Myślałem, że może z tym facetem, który przyprowadził ci samochód. — Corwery uderzył w bagażnik i nie zatrzaśnięta klapa zawibrowała hałaśliwie. — Jak słyszę, w jaki sposób się te łobuzy odnoszą do klientów, też mam nieraz ochotę im wlać; dlatego między innym wszystko staram się robić sam.
Breton poczuł suchość w ustach. A więc Convery zauważył, że w czasie jego poprzedniej wizyty nie było samochodu.
— Ale ja jestem w jak najlepszych stosunkach z moją stacją obsługi.
— A co ci teraz robili? — Convery przyglądał się Lincolnowi z pogardą człowieka praktycznego.
— Trzeba było wyregulować hamulce.
— Tak? Myślałem, że w tych samochodach hamulce regulują się samoczynnie.
— Być może, nigdy tego nie sprawdzałem. — Breton zaczął się zastanawiać, jak długo to jeszcze potrwa. — Wiem tylko, że miałem kłopoty z hamowaniem.
— Dam ci dobrą radę: zanim wyjedziesz, sprawdź, czy koła są dokręcone. Widziałem samochody, które wracały z warsztatów po regulacji hamulców i nakrętki ledwie im się trzymały.
— Teraz już na pewno będzie wszystko w porządku.
— Nie ufaj im, John, jeżeli tylko mogą zostawić coś nie dokręconego tak, żeby zaraz nie odpadło, zostawią z całą pewnością.
Convery obrócił się nagle i zanim Jack zdążył się ruszyć, złapał za rączkę bagażnika, otworzył go spoglądając tryumfalnie na Bretona, po czym zatrzasnął mocno, przekręcając rączkę.
— O, widzisz, mogłaby ci ta klapa odskoczyć przy szybkiej jeździe, a to jest bardzo niebezpieczne.
— Dziękuję ci — powiedział Breton słabo — jestem ci bardzo zobowiązany.
— Drobiazg. Dla obywatela wszystko — Convery z zastanowieniem pociągnął się za ucho. — No, muszę już iść. Moje dzieciaki obchodzą dziś urodziny i nie powinienem był w ogóle wychodzić z domu. Wpadnę jeszcze.
— Wpadnij, jak tylko będziesz miał ochotą — odparł Breton.
Stał chwilę niezdecydowany, a następnie ruszył za Converym i znalazł się przed frontem domu w momencie, kiedy zielony wóz porucznika odjeżdżał właśnie z rykiem rury wydechowej. Zimny wiatr rozwiewał zeschłe liście przed Bretonem, który zawrócił z miejsca. Ostatnia uwaga Convery’ego była znamienna. Świadczyła o tym, że jego wizyta nie miała charakteru ani towarzyskiego, ani przypadkowego, a Convery nie zapowiadał się bez wyraźnego powodu. Breton odniósł więc wrażenie, że został ostrzeżony, co postawiło go w dziwnej, a być może nawet groźnej sytuacji.
Nie zabije przecież Johna, skoro porucznik Convery może po prostu krążyć w pobliżu, czekając na rozwój wypadków.
Ale jednocześnie po tym, co się stało, nie może również zostawić Johna przy życiu — a na rozwiązanie problemu zostało mu bardzo niewiele czasu.
XI
Upłynęło kilkadziesiąt lat od chwili, kiedy generał Teodor Abram postawił nogę na polu bitwy, ale uważał się za człowieka żyjącego na efemerycznej ziemi niczyjej, oddzielającej dwie największe machiny wojenne, jakie kiedykolwiek widziano w starożytnej i krwawej historii tej krainy.
Nie było w jego życiu godziny, minuty, jednej jedynej chwili, która nie byłaby przesycona bez reszty świadomością, że stanowi najważniejszy element pierwszej linii obrony kraju. Gdyby doszło do wojny, nie będzie musiał naciskać żadnych guzików — jego broń to papier, a nie stal; mimo to jednak generał Abram był żołnierzem — ciężar odpowiedzialności za przygotowania techniczne mógł udźwignąć jedynie patriota i bohater.
Koszmarne życie generała Abrama dodatkowo komplikował fakt, że posiadał on dwie całkowicie odrębne grupy wrogów. Jedną stanowił naród, przeciwko któremu jego własny lud mógł kiedyś zostać powołany pod broń, drugą jego własne pociski i technicy, którzy je projektowali i obsługiwali. Zwalisty olbrzym, stworzony do walki za pomocą szabli i maczugi, zupełnie nie nadawał się do prowadzenia wojny zmechanizowanej, a jeszcze mniej do ciągłego wyczekiwania, które było alternatywą. Jak tylko mógł, unikał wizyt w bazach podziemnych, aż nazbyt często bowiem, bo w siedmiu przypadkach na osiem, okazywało się, że pociski w swoich niewiarygodnie skomplikowanych wnętrzach kryją jakieś defekty. Personel techniczny wydawał się nieświadom tego, że te „drobne usterki”, powodująca konieczność zastępowania wadliwych urządzeń nowymi i dokonywania ciągłych prób, zmniejszają w sposób zasadniczy potencjał obronny kraju.