Abram nie mógł pojąć, dlaczego pocisk musi się składać z miliona części bez mała; tym mniej rozumiał dziwną zasadę, według której zbiór całkowicie niezawodnych elementów w tak dużym nagromadzeniu niezmiennie dawał w efekcie samowolną i kapryśną całość, o efektywności zmieniającej się z minuty na minutę. W ciągu wielu lat sprawowania swojej funkcji generał nabrał głębokiej niechęci do naukowców i inżynierów, dzięki którym znalazł się w swojej obecnej sytuacji, i na każdym kroku to demonstrował.
Spojrzał na zegarek. Doktor Rasch, główny specjalista z Ministerstwa Obrony, zamówił się telefonicznie na wizytę i miał przyjść lada moment. Perspektywa wysłuchiwania o tak późnej popołudniowej porze przesadnie precyzyjnych wypowiedzi małego człowieczka wystarczyła, by napięte i tak nerwy generała Abrama przypominały teraz kable wysokiego napięcia w czasie burzy. Kiedy usłyszał, że drzwi jego biura się otwierają, położył się niemal na biurku, wściekły, gotów zmiażdżyć uczonego samą potęgą swojej nienawiści.
— Dzień dobry, panie generale — powiedział doktor Rasch, kiedy go wprowadzono. — To bardzo miło z pańskiej strony, że tak szybko znalazł pan dla mnie czas.
— Dzień dobry. — Generał przyjrzał się badawczo Raschowi zastanawiając się, co też go sprowadza. Żółtawe oczy uczonego płonęły dziwnym światłem. Mógł to być równie dobrze strach, jak ulga czy tryumf. — Co słychać?
— Nie bardzo wiem, jak to panu powiedzieć, generale. — Do Abrama nagle dotarło, że Rasch jest ogromnie z siebie rad, i jego złość jeszcze wzrosła. Znaleźli na pewno jakiś błąd konstrukcyjny w którymś z elementów — może w pompie czy jakimś mikroskopijnym zaworze — który wymaga teraz kompletnego zmodyfikowania.
— Mam nadzieją, że mimo wszystko znajdzie pan jakiś sposób — rzekł Abram ponuro. — W przeciwnym razie pańska wizyta będzie bezprzedmiotowa.
Szczupła twarz Rascha drgnęła nerwowo.
— Problem polega nie na tym, czy ja zdołam to panu wytłumaczyć, tylko czy pan to zdoła zrozumieć. — Nawet w złości Rasch wyrażał się ze skrupulatnością i pedanterią.
— Niech mi pan to wobec tego poda jak najprościej — odparował wyzywająco Abram.
— W porządku. Mam nadzieję, że zauważył pan deszcz meteorów, jakiego jesteśmy świadkami od pewnego czasu?
— Jest bardzo piękny — odparł ironicznie Abram. — Czy o tym przyszedł pan ze mną porozmawiać?
— Niezupełnie. Czy wie pan może, co wywołało to bezprecedensowe zjawisko?
— Nawet jeśli wiedziałem, to i tak już zapomniałem. Nie mam czasu na jakieś tam naukowe bzdury.
— Wobec tego pozwolę sobie panu przypomnieć. — Rasch odzyskał swój zwykły spokój, co jakoś dziwnie zbiło z tropu Abrama. — Nie ulega już teraz wątpliwości, że maleje siła grawitacji. Otóż Ziemia porusza się zwykle po orbicie, którą od dawna oczyściła ze wszelkich kosmicznych odłamków, ale wobec tej nowej zmiany w stałej grawitacyjnej orbita znów jest zaśmiecona — częściowo w wyniku przemieszczenia się planety, ale w jeszcze znaczniejszej mierze wskutek jej wyraźnie zwiększonego wpływu na drobne ciała. Deszcz meteorów jest namacalnym dowodem, że grawitacja…
— Grawitacja, grawitacja! — wykrzyknął Abram. — Co mnie obchodzi grawitacja?!
— Powinna pana obchodzić, generale. — Rasch pozwolił sobie na powściągliwy uśmieszek. — Grawitacja jest jedną ze stałych, której obliczenie przez komputery pozwala pańskim pociskom trafiać do celu, a teraz ta stała przestała być stałą.
— Pan chce powiedzieć… — Abram urwał, ponieważ dotarła do niego waga słów Rascha.
— Tak jest, generale. Pociski nią będą Już trafiały dokładnie w wyznaczone cele.
— Ale możecie przecież wprowadzić odpowiednią korektę stosownie do tej zmiany siły grawitacyjnej.
— Oczywiście, tylko że to musi potrwać. Zmniejszenie się siły grawitacyjnej postępuje i…
— Od jak dawna?
Rasch niedbale wzruszył ramionami.
— Od sześciu miesięcy. To zależy zresztą.
— Ależ to mnie stawia w sytuacji nie do przyjęcia. Co powie prezydent?
— Trudno mi powiedzieć, generałe, ale mamy przynajmniej jedną pociechę.
— To znaczy?
— Wszystkie narody świata stanęły wobec tego samego problemu. Pan się martwi o stosunkowo niewielką ilość pocisków bliskiego zasięgu, a co mają powiedzieć Rosjanie, Amerykanie i inni? — Rascha opanował filozoficzny spokój, który rozwścieczył Abrama.
— A pan co, doktorze Rasch — zapytał — pan się nie martwi?
— Martwi, generale, martwi? — Rasch wyglądał przez okno wychodzące na rozedrganą w nasilającym się upale pustynię. — Jeśli ma pan chwilę czasu, żeby mnie posłuchać, to panu wytłumaczę, w jaki sposób te „naukowe bzdury”, jak je pan nazywa, wpłyną na przyszłość ludzkości.
Zaczął mówić cienkim, monotonnym, dziwnie rozmarzonym głosem, a generał Abram słuchając go, po raz pierwszy poznał naprawdę, co to strach.
Niemal każdej pogodnej, a w szczególności księżycowej, nocy na najwyższym piętrze najwyższego budynku Ridgeway Street można było zobaczyć otwarte okno.
Ci, co późno przechodzili ulicą, widywali czasem blady cień poruszający się w ciemnym prostokącie: to Willy Lucas ich obserwował. A wtedy na pryszczatej, przysłoniętej kędzierzawą czupryną twarzy Willy’ego pojawiał się wyraz paniki i chłopak cofał się w głąb mieszkania w obawie, że zostanie dostrzeżony.
Kobiety z przeciwka często uważały, że Willy je podgląda, i skarżyły na niego starszemu bratu, w wyniku czego Willy dostawał wały. Ale Willy’ego nie interesowały kobiety o zaciętych ustach i bezbarwnych oczach, które znał z Ridgeway Street, ani nawet dziwne ponętne istoty płci żeńskiej, które czasami ocierały się o niego we snach.
Willy po prostu lubił patrzeć na miasto pogrążone w ciszy, kiedy wszyscy inni spali. To właśnie o te cenne godziny chodziło Willy’emu, kiedy wszyscy jak gdyby wymierali pozostawiając go samego, kiedy nie było nikogo, kto by na niego krzyczał czy patrzył złym okiem…
Kiedy pierwszy meteor zaczął spadać, Willy tkwił na swoim posterunku na ostatnim piętrze wysokiego, wąskiego budynku. Drżąc z podniecenia złapał starą teatralną lornetkę z masy perłowej, którą ukradł kiedyś w narożnym sklepie ze starzyzną Conneya, i wycelował ją w czarną kopułę nieba. Za każdym razem, kiedy widział ulotny blask meteora w tęczowej otoczce — zniekształcenie wynikłe z niedoskonałości starego przyrządu optycznego — zaczynały kłębić mu się w głowie jakieś niepokojące i bezładne myśli. Obdarzony szóstym zmysłem, jak wszyscy ludzie z lekka odbiegający od normy, doszedł do wniosku, że efemeryczne drobiny światła stanowią jakieś szczególne posłanie przeznaczone specjalnie dla niego, ale na czym miało ono polegać — nie wiedział.
Willy prowadził swoje obserwacje niemal do świtu, przycupnięty w lodowatej ciemności małego stryszku, a następnie zamknął okno i poszedł spać.
Kiedy się obudził i zszedł na lunch, ich sklep spożywczy, mieszczący się w tym samym domu od ulicy, był pełen ludzi. Jego dwie starsze siostry, Ada i Emily, zbyt były zajęte na to, żeby iść na zaplecze i przygotować mu jedzenie, więc Willy sam zrobił sobie kanapki z roztartym bananem grubo posmarowanym marmoladą.
Kiedy jadł pogrążony w milczącej zadumie, prawie nie widział pisma, które przy tym kartkował, ani nie słyszał dudnienia nasypywanych do ważenia kartofli. Ponieważ — dokładnie tak samo jak w Biblii — dotarło do niego we śnie straszliwe, zapierające dech znaczenie spadających gwiazd.
Poczuł się dumny, że to on został obrany narzędziem, za którego pośrednictwem owo posłanie miało zostać przekazane całemu światu, ale nakładało to na niego jednocześnie wielką odpowiedzialność. A na Willym jeszcze nigdy w życiu nie spoczywała żadna odpowiedzialność, nie był więc siebie pewien — zwłaszcza w sprawie tak ogromnej wagi.