Выбрать главу

Snuł się po ciemnym, niechlujnym domu przez cały dzień, zastanawiając się, jak by tu zdjąć z siebie narzuconą mu przez Boga odpowiedzialność, ale nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy.

O zmroku wrócił z pracy w gazowni miejskiej jego brat Joe i był zły na Willy’ego za to, że nie pobielił podwórka. Willy nie przejął się tym specjalnie, potulnie znosząc jego łajania i cały czas kombinując, jak by tu okazać się godnym pokładanej w nim przez Boga ufności.

Tej nocy deszcz meteorów był jeszcze wspanialszy niż poprzednio i Willy zaczął odczuwać dziwne wewnętrzne napięcie, niemal poczucie winy, że nie zrobił nic, by rozpowszechnić Słowo. Zaczął się tym trapić, a Willy roztargniony stawał się po prostu debilem. To obijając się po sklepie przewrócił koszyk z pomidorami, to znów upuścił skrzynkę butelek po coca-coli.

Zanim wpadł na właściwy pomysł, minęła jeszcze jedna roziskrzona rojem meteorów noc. Pomysł był nędzny i bardzo skromny — jak to sam ocenił w przypływie samokrytycyzmu — ale Bóg niewątpliwie lepiej zdawał sobie sprawę z niedoskonałości obranego przez siebie narzędzia niż sam Willy.

Kiedy Willy już wreszcie wiedział, co powinien zrobić, zaczął się ogromnie niecierpliwić, aby jak najszybciej wcielić swoje zamysły w czyn. Zamiast po nocy spędzonej na czuwaniu iść jak najprędzej spać, pospieszył na dół na tylne podwórko w poszukiwaniu narzędzi stolarskich, Joe stał właśnie przy kuchni, ubrany już w swój wyplamiony brązowy kombinezon, i w pośpiechu łykał herbatę. Spojrzał na Willy’ego, jak zwykle z mieszaniną trwogi i nienawiści.

— Willy — powiedział krótko — jeżeli dziś nie pobielisz podwórka, ja to zrobię sam, ale ty mi posłużysz za pędzel.

— Dobrze, Joe.

— Ostatni raz cię ostrzegam. Wszyscy już mamy dosyć twojego nieróbstwa; palcem o palec nie trącisz, aby w jakiś sposób zarobić na swoje utrzymanie.

— Dobrze, Joe.

— Wylegujesz się w łóżku całą noc i pół dnia. — Tak, Joe.

Willy spojrzał w szczerą, otwartą twarz brata i ogarnęła go wielka pokusa, żeby wyjawić Joemu, Adzie, Emily i wszystkim innym, jak wielkie mają szczęście, że on, Willy, nie wyleguje się całą noc. Dzięki jego czuwaniu bowiem zyskali trochę czasu. Ale zdecydował, że nie należy im tego mówić zbyt wcześnie, i wyszedł na podwórko.

Zadanie okazało się trudniejsze, niż sobie wyobrażał, a pierwszą przeszkodą był brak odpowiedniego materiału. Stracił sporo czasu na grzebaniu w stercie nadgniłego, poczerniałego drewna w samym rogu podwórka, kalecząc sobie przy tym palce o oślizłe deski i plamiąc ubranie na zielono omszałym nalotem i na pomarańczowo jakimś grzybem. Na koniec stwierdził, że w tej stercie nie znajdzie nic przydatnego, i poszedł do szopy, której Ada i Emily używały jako składziku.

Koło drzwi stało duże pudło z tektury, pełne toreb i kawałków brunatnego papieru do pakowania warzyw. Zaczął ostrożnie wyjmować zawartość pudła, ale pliki papieru okazały się nadspodziewanie ciężkie i trudne do utrzymania w niezdarnych palcach. Wypadały mu z rąk i rozsypywały się po podłodze. Willy znosił tę złośliwość przedmiotów martwych tak długo, jak tylko mógł, po czym wywrócił pudło dnem do góry, powodując bezładną lawinę, która runęła na zabłocony beton podwórka.

Teraz to nie ma znaczenia, pomyślał.

Ale nawet kiedy rozerwał już pudło, robota jakoś mu nie szła. Cienka tektura rozdzielała mu się na warstwy, kiedy usiłował ją kroić, a łebki gwoździ przechodziły na wylot. Pracował jednak z całym zapamiętaniem, nie odrywając się nawet po to, żeby coś zjeść czy choćby otrzeć pot z czoła, aż późnym popołudniem osiągnął coś niesłychanie chwiejnego, co w przybliżeniu odpowiadało jego wymaganiom.

Skręcał się dosłownie z głodu, ale postanowił wykorzystać dogodny moment polegający na tym, że żadna z okularnic — ani Ada, ani Emily — nie wsadzała tam nosa, i kończyć swoje dzieło. Znalazł puszkę z czerwoną farbą i pędzel, zabrał się więc do nich dziarsko, pojękując cicho od czasu do czasu z wyrazem pełnego skupienia.

Kiedy skończył, było już po piątej, ale ponieważ i tak farba musiała jeszcze wyschnąć, zdecydował doprowadzić się trochę do porządku i coś zjeść. Pognał wielkimi susami po ciemnych schodach na górę, umył twarz i gorączkowo przebrał się w odświętne ubranie, które wydało mu się odpowiednie na tę okazję. Szczęśliwy, że jest jeszcze dość widno, zbiegł na dół dysząc z podniecenia.

W ciasnym przejściu za sklepem zderzył się ze zwalistą postacią Joego, który właśnie wrócił z pracy.

— No? — Głos brata był napięty z hamowanej złości. — Zrobiłeś, co do ciebie należało?

Willy spojrzał na niego osłupiały. Zupełnie zapomniał o bieleniu.

— Ach… nie miałem czasu. Byłem zajęty.

— Tak też myślałem. — Joe złapał Willy’ego za klapy i wepchnął do domu używając całej swojej siły dorosłego mężczyzny. — Zrobisz to teraz albo cię zabiję! Zabiję cię!

Joe wyrzucił Willy’ego na podwórko i zatrzasnął za nim drzwi. Chłopak rozglądał się przez chwilę bezradnie dokoła oczami pełnymi łez, a następnie pobiegł do szopy i wziął stamtąd wiadro wapna i wielki, szeroki pędzel. Rzucił się zajadle do pracy rozchlapując bulgocącą mazie po nierównej powierzchni muru długimi, półkolistymi zamachami i nie zwracając najmniejszej uwagi na ubranie. W godzinę później wszystkie ściany były pobielone i Willy, obolały, z rękami w pęcherzach, odstawił wiadro. W tym właśnie bezcennym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich Joe.

— Przepraszam cię, że byłem dla ciebie taki surowy — ton Joego świadczył o zmęczeniu. — Chodź lepiej do domu i zjedz coś.

— Nie mam ochoty — odparł Willy.

— No, ale przecież powiedziałem, że przepraszam… — głos Joego zawisł w próżni na widok grubej warstwy podeptanego papieru przed drzwiami komórki. Następnie brat dojrzał przedmiot, na którego budowaniu Willy strawił cały dzień, i szczęka mu opadła. — Co do diabła?

— Nie zbliżaj się!

Kiedy do Willy’ego dotarło, co dzieje się z Joem, ogarnęła go panika — wiedział, że czekają go ciężkie chwile. Odsunął brata na bok i podbiegł do swego dzieła. Joe złapał go, ale chłopak ogarnięty świętym oburzeniem odepchnął Joego jedną ręką. Kątem oka zobaczył, jak Joe pada na stertę drzewa, i poczuł przypływ triumfu. Podniósł z ziemi kruchą konstrukcję, postawił ją sobie na ramieniu i tak energicznie wkroczył do domu. Klientki narobiły wrzasku, kiedy udając się na ulicę przemaszerował ze swoim bagażem przez sklep. Willy ledwie słyszał te krzyki; nie widział też śmiertelnie bladych, przerażonych twarzy sióstr za ladą. Po raz pierwszy w życiu znalazł sobie prawdziwe miejsce w świecie, miał przed sobą ważny cel — i wiedział, że nic go z obranej drogi nie zawróci.

Dlatego też, ruszając przez jezdnię, nie zdawał sobie sprawy z pisku opon bezskutecznie hamującego samochodu, z piruetu, jaki ten samochód wykonał, i z miażdżącego uderzenia. A w kilka sekund później nie zdawał już sobie sprawy z niczego.

Gapie tłoczący się, żeby zobaczyć wypadek, bezmyślnie deptali tak pracowicie wykonaną przez Willy’ego konstrukcję. Nikt jednak nie przeczytał wypisanych koślawym drukiem słów:

KONIEC JEST BLISKI — PRZYGOTUJ SIĘ NA SPOTKANIE SWEGO PRZEZNACZENIA.

— …ale — mówił właśnie generał Abram — jeśli to wszystko jest prawdą, to oznacza…