Выбрать главу

— Co ty ze mną robisz? — John mówił zmęczonym, bełkotliwym głosem, ale w jego słowach była logika; odezwał się w momencie, kiedy Jack zawiązywał ostatni supeł.

— Wiążę cię, żeby nie mieć z tobą kłopotu.

— Tak przypuszczam. Ale po co mnie tu przywiozłeś? Dlaczego ja jeszcze żyję? — Zamroczony, półprzytomny John robił wrażenie, jakby go to umiarkowanie interesowało.

— Convery był dziś dwa razy. Zaczyna mnie to niepokoić.

— Nie dziwię ci się. — John usiłował się roześmiać. — Zwłaszcza że, jak mówisz, był dwukrotnie. Nigdy się to dawniej nie zdarzało, nawet kiedy usiłował mnie wrobić w zabójstwo Spiedela. Czyta w twoich myślach. Bo Convery umie czytać w myślach… — Johnowi przerwał atak torsji; odwrócił twarz do zakurzonej podłogi, a Jacka ogarnęło nagłe przerażenie. W jego głowie zrodził się pewien pomysł. Poszedł na górę do samochodu i przyniósł walizki z rzeczami Johna. John w dalszym ciągu leżał na boku, przytomny i patrzył no niego czujnym wzrokiem.

— Po co te walizki?

— Po prostu zerwałeś swoje małżeństwo i odszedłeś.

— I ty uważasz, że ona w to uwierzy?

— Uwierzy, jeśli nie wrócisz.

— Aha. — John zamilkł na chwilę. — Masz zamiar mnie tu trzymać, aż się upewnisz, że Convery się od ciebie odczepił, a potem…

— Właśnie. — Jack postawił walizki. — A potem…

— Wspaniale — rzekł John z goryczą. — Wspaniale. Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś stuknięty, co?

— Już ci przecież wszystko wyjaśniłem. Podarowałem ci dziewięć lat życia.

— Nic mi nie podarowałeś. To był po prostu… skutek uboczny twoich machinacji…

— To nie zmienia faktu.

— Czy uważasz, że to wystarczy, żebym się pogodził z perspektywą, że mnie zamordujesz… to najlepszy dowód, że jesteś stuknięty. — John zamknął na moment oczy. — Jesteś chory, Jack. i niepotrzebnie tracisz czas.

— W jakim sensie?

— Jedyne, czego możesz się uczepić, to fakt, że rzeczywiście dojrzeliśmy z Kate do pojawienia się kogoś takiego jak ty. Ale przecież Kate lada moment przejrzy cię na wylot i ucieknie. Ucieknie jak dwa a dwa cztery, Jack.

Jack patrzył w dół na swoje drugie wcielenie.

— Nic tym gadaniem nie zwojujesz, John. Na nic się ono nie zda. To nie jest żaden z twoich dawnych filmów.

— Wiem. Wiem, że to rzeczywistość. Pamiętasz, jak wyglądał dziadek Breton tego ranka, kiedy go znalazłem… znaleźliśmy w łóżku?

Jack skinął głową. Wytrzeszcz gałki ocznej — tak to nazwali. Jack miał wtedy osiem lat i ten żargon medyczny wcale nie złagodził szoku.

— Pamiętam.

— Tego ranka zdecydowałem, że nigdy nie umrę.

— Wiem. Myślisz, że nie wiem? — Jack głęboko zaczerpnął tchu. — Dlaczego się nie wyłączysz?

— Jak mam to rozumieć?

— Jeżeli cię, powiedzmy, puszczę, to czy możesz mi obiecać, że się wyniesiesz? Że znikniesz i zostawisz nas z Kate w spokoju? — Wypowiedziawszy te słowa Jack poczuł gwałtowny przypływ życzliwości w stosunku do swojego drugiego wcielenia. Tak, tak właśnie należało postąpić: John z pewnością będzie wolał życie gdzieś z dala niż śmierć tu w tej piwnicy. Pilnie śledził jego reakcje.

— Oczywiście, że zniknę. — Wzrok Johna się ożywił. — Wyniosę się gdziekolwiek, przecież nie jestem głupi.

— Zgoda.

Mężczyźni spojrzeli sobie w oczy i Jack Breton poczuł, że w jego głowie dzieje się coś bardzo dziwnego. Jego umysł i umysł Johna zetknęły się. Ten kontakt był ulotny, delikatny jak puch, a jednocześnie przerażający. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się coś tak odległe przypominającego kontakt telepatyczny, ale zrozumiał to z całą pewnością. Zrozumiał też, że John kłamał mówiąc, że zniknie.

— Wydaje mi się, że zdradzamy naturalne predyspozycje w kierunku zjawiska telepatii, która występuje teraz w tak szerokim zakresie — powiedział John spokojnie. — Mimo wszystko nasze umysły muszą być identyczne.

— Przepraszam cię bardzo.

— A ja cię wcale nie przepraszam. Mówiąc szczerze, jestem ci niemal wdzięczny. Nie zdawałem sobie dotychczas sprawy, jak wiele znaczy dla mnie Kate, ale teraz już wiem i nie wyobrażam sobie, żebym mógł tak po prostu sobie odejść i zostawić ją komuś takiemu jak ty.

— Nawet jeśli alternatywą byłaby śmierć?

— Nawet jeśli alternatywą byłoby śmierć. — John Breton zdołał się przy tych słowach uśmiechnąć.

— Niech i tak będzie — rzekł bezbarwnie Jack. — Niech i tak będzie.

— Ale ty byś mi przecież i tak nie darował.

— Ja…

Telepatia działa w obydwie strony, Jack. Przed chwilą dowiedziałem się o tobie tyle, ile ty o mnie. Uważasz, że nie możesz sobie pozwolić na ryzyko pozostawienia mnie przy życiu, ale jest jedna rzecz.

— Mianowicie? — Jack Breton poczuł się nieswojo; wyraźnie tracił inicjatywę w dyskusji, w której powinien mieć zdecydowaną przewagę.

— W głębi duszy ty chcesz mnie zabić. Bo ja uosabiam twoją winę. Jesteś w zupełnie unikalnej sytuacji polegającej na tym, że możesz ponieść najwyższą karę, zabijając mnie, a jednocześnie samemu pozostać przy życiu.

— Pustosłowie, pozwolę sobie powiedzieć.

— Nic podobnego. Nie wiem, co się z tobą działo po śmierci Kate w twoim strumieniu czasu, ale wiem jedno: że cię to okaleczyło psychicznie, Jack. Kiedy stajesz wobec jakiegoś problemu, zamykasz oczy na wszystkie możliwe rozwiązania poza jednym: tym, które zaspokaja twoją potrzebę zabijania.

— Nonsens. — Jack Breton upewnił się, czy małe okienka piwnicy są dobrze zasłonięte.

— Już tego sam dowiodłeś — głos Johna brzmiał sennie.

— Mów dalej.

— Kiedy odbyłeś tę swoją wielką podróż w czasie, wcale nie musiałeś brać sztucera i zabijać Spiedela. Mogłeś osiągnąć to samo albo i więcej wracając do momentu tej mojej głupiej kłótni z Kate, kiedy mi samochód nawalił. Wystarczyło mnie po prostu ostrzec.

— Wydawało mi się, że ci już wyjaśniłem dokładnie ograniczenia fizyki chronomobilnej — odparł Jack. — Nie możesz świadomie wybierać celu podróży, wracasz po prostu do wydarzenia kluczowego, do momentu zwrotnego.

— Właśnie dokładnie o tym mówię! I ja cierpię na hemicrania sine dofore. W ciągu tych ostatnich dziewięciu lat widziałem kolorowe zygzaki i odbywałem podróże w czasie niezliczoną ilość razy — zawsze od sceny tamtej kłótni, ponieważ wiedziałem, że od tego się wszystko zaczęło. Stamtąd się wzięło moje poczucie winy, ale ty nie chciałeś spojrzeć prawdzie w oczy, Jack.

Pogodziłeś się z tym na krótko, a potem — wyznałeś nam to tego wieczora, kiedy do nas przyszedłeś — zacząłeś się koncentrować na scenie zabijania. Zacząłeś widzieć prześwitujące przez ruch uliczny tamte drzewa z parku. A to wszystko dlatego, że ta scena zabójstwa szczególnie do ciebie przemawiała. Był w niej Spiedel — wygodny kozioł ofiarny, na którego mogłeś przerzucić własną winę: w chwili zagrożenia Kate nie było czasu zastanawiać się nad tym, co dobre, a co złe, był tylko czas na zabijanie…

— Mylisz się — wyszeptał Jack.

— Spójrz prawdzie w oczy, to twoja jedyna szansa. Ty i ja byliśmy wtedy jednym człowiekiem, więc wiem, co tkwiło w twojej podświadomości. Ty chciałeś, żeby Kate zginęła. Kiedy Convery zastukał do twoich drzwi po raz pierwszy, usłyszałeś ten sam głos wewnętrzny co i ja, który ci mówił, że teraz jesteś wolny. Ale w tym nie ma nic strasznego. — Powieki Johna opadły, a glos zaczął zamierać. — Nie można kochać kobiety tak, żeby chwilami nie chcieć jej zabić… Przecież ona nie zawsze jest taka, jaką pragnąłbyś ją widzieć… czasem chce być sobą… wszystko polega na tym, żeby umieć się dostosować… trzeba się dostosowywać… — John Breton zasnął z przytuloną do podłogi posiniaczoną twarzą.