— Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wypożyczyć Jutro dwa nowe instrumenty i powtórzyć pomiary.
— Przypuszczałem, że tak powiesz. A czy ty sobie zdajesz sprawę, John, ile ja dzisiaj obleciałem mil kwadratowych? Czuję się tak, jakbym obszedł na piechotę cały stan Montana.
— Ja z tobą pójdę — powiedział Breton. — Przyda mi się trochę ruchu. Trzymaj się, do jutra, Carl.
— Tak, do jutra. Ale, John, zapomniałeś o trzeciej możliwości.
— To znaczy?
— Że od wczoraj zmalała siła ciężkości.
— Odpocznij trochę, Carl, nawet twoje żarty są już zmęczone.
Breton odłożył słuchawkę z uśmiechem — młody geolog nigdy się nie denerwował ani nie popadał w depresję. Gdyby taki telefoniczny żartowniś upodobał sobie Toughera, trafiłaby kosa na kamień — tyle że w tym wypadku jedynym podejrzanym, jaki Bretonowi przychodził na myśl, był właśnie Tougher. Jego dowcipy nie przekraczały na ogół poziomu wojskowych, ale jakieś dwa lata temu na przykład Carl wywalił z piętnaście dolarów na kanister benzyny, której codziennie po cichu dolewał do baku samochodu biurowego dozorcy. Znacznie później wyjaśnił bardzo rzeczowo, że interesowała go reakcja dozorcy, kiedy odkryje, że jego samochód zamiast zużywać — produkuje benzynę.
Czy był to kawał w rodzaju „Żyjesz już prawie dziewięć lat z moją żoną”? Breton nie wiedział, co o tym sądzić; przeszedł przez wyłożony musztardowym dywanem hol, machinalnie przy każdym kroku dotykając knykciami ściany, żeby się nie naelektryzować w suchym powietrzu.
Kate nie podniosła wzroku, kiedy wszedł do pokoju, i ogarnęły go lekkie wyrzuty sumienia na wspomnienie własnego ironicznego zachowania.
— To był Carl — wyjaśnił nie pytany. — Pracuje po godzinach.
Skinęła głową obojętnie i jego poczucie winy natychmiast zamieniło się w urazę — nawet w obecności przyjaciół nie starała się stworzyć choćby pozorów, że interesuje się jego pracą. To jest właśnie cała Kate, pomyślał z wściekłością, nigdy nie ustąpi. Żyje sobie z tej pracy całkiem nieźle, ale jednocześnie uważa, że ma prawo ją lekceważyć razem ze wszystkimi związanymi z nią ludźmi.
Breton patrzył ponuro na żonę i na Palfreyów, którzy właśnie odczytywali to, co wyprodukowała Miriam, i nagle zdał sobie sprawę, że zaczyna się lekko zataczać. Uniósł szklaneczkę, dopił drinka jednym haustem i nalał sobie następnego. A ja to wszystko znoszę — znów odżyła dawna złość nawiedzająca go w regularnych odstępach — ale ile można wytrzymać? Moja żona bez przerwy narzeka, że za dużo przesiaduję w biurze, a jak sobie zrobię wolny wieczór, właśnie tak to wygląda. Jacyś spirytyści od siedmiu boleści, a z jej strony protekcyjna porcja tej cholernej obojętności, i pomyśleć, że ja płakałem — tak, dosłownie płakałem z radości — że jest cała i zdrowa tej nocy, kiedy ją znaleźli z rozpryśniętym mózgiem Spiedela we włosach. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że przecież Spiedel chciał mi wyświadczyć przysługę. Ale teraz już wiem. Gdybym tylko mógł…
Breton odciął się od tej myśli, z przerażeniem uświadamiając sobie, że zaraz zacznie się podróż.
Ale było już za późno.
Przyćmione pomarańczowe lampy i wykończony białą zaprawą murarską kominek nie zmniejszając się wcale zaczęły oddalać się na planetarne, gwiezdne, galaktyczne i odległości. Chciał coś powiedzieć, ale przezroczysta warstwa języka przesuwała się tylko po powierzchni rzeczywistości odbierając rzeczownikom Ich znaczenie i całkowicie uniemożliwiając użycie orzeczenia. Perspektywy pokoju zostały podporządkowane dziwnej geometrii, przerzucając go boleśnie z jednego bieguna na drugi. Zwróciła się ku niemu jakaś twarz z grupy siedzących — blady, bez charakteru, pozbawiony formy kształt — mężczyzna, kobieta, przyjaciel czy może wróg? Ociężale, bezwolnie przekraczamy granicę…
Breton tak silnie trzasnął maską Buicka, że wielki samochód drgnął jak spłoszone zwierzę, przysiadając na swoim lśniącym zadzie. W jego ciemnym wnętrzu czekała Kate, nieruchoma niby Madonna, a ponieważ nie okazywała złości, Bretona ogarnęła dosłownie furia.
— Wysiadł akumulator. To przesądza sprawę, nie możemy jechać.
— Nie bądź głupi, Jack — Kate wysiadła z samochodu. — Przecież Maguire’owie na nas liczą, możemy zadzwonić po taksówkę. — Jej suknia koktajlowa była zupełnie nieodpowiednia na zimne wiatry późnego października i Kate otulała się nią z jakąś rozpaczliwą godnością.
— Nie bądź taka cholernie praktyczna, Kate. Już i tak jesteśmy godzinę spóźnieni, a ja nie mam zamiaru iść na przyjęcie z takimi rękami. Wracamy do domu.
— Jesteś dziecinny.
— Dziękuję ci bardzo. — Breton zamknął samochód, niedbale wycierając umazane smarem ręce o błękitną karoserię.
— Ja idę do Maguire’ów — oświadczyła Kate. — A ty możesz sobie wracać do domu i dąsać się, jeśli masz ochotę.
— Nie bądź głupia, przecież nie pójdziesz taki kawał drogi sama.
— Owszem, mogę iść sama i mogę sama wrócić, robiłam to latami, zanim ciebie poznałam.
— Wiem, kochanie, że zachowywałaś się dość swobodnie, ale po prostu byłem zbyt taktowny, żeby o tym wspominać.
— Dziękuję ci bardzo. Przynajmniej oszczędzisz sobie przykrości pokazywania się w moim towarzystwie dziś wieczorem.
Słysząc w jej głosie nutę bezradności Breton odczuł złośliwą radość.
— Ciekawe, jak zamierzasz się tam dostać? Masz jakieś pieniądze?
Zawahała się, po czym wyciągnęła rękę.
— Daj mi na taksówkę, Jack.
— Wykluczone, jestem dziecinny, już zapomniałaś? — Przez chwilę rozkoszował się jej bezradnością, odgrywając się za własne okrucieństwo, a potem wszystko mu się jakoś zaczęło rozłazić w rękach. Sytuacja jest niedobra — pomyślał — nawet dla mnie. Powiedzmy, że przyjdę na przyjęcie z twarzą i rękami wysmarowanymi na czarno: to drobiazg, każdy normalny człowiek pomyśli, że odwalam numer w stylu Ala Jolsona; znacznie gorsze jest to, iż wystarczy, żeby mnie poprosiła jeszcze raz, a złamię się i pójdę z nią do Maguire’ów.
Zamiast go jednak prosić, Kate rzuciła tylko krótkie, ostre słowo, raniąc go boleśnie, i oddaliła się ulicą wzdłuż rzęsiście oświetlonych wystaw sklepowych. Otulona w srebrzysty szal, w zwiewnej sukni, z długimi nogami, które dzięki sandałom na szpilkach wydawały się jeszcze smuklejsze — wyglądała jak klasyczna filmowa dziwka gangstera. Przez chwilę odczuwał jej fizyczną obecność znacznie silniej niż zwykle, jak gdyby gdzieś poza źrenicami nastawiono mu na ostrość dawno nie używany przyrząd optyczny. W powodzi światła bijącego od wystaw jej sylwetka zarysowała się w jego świadomości ostro jak klejnot i Breton dokonał zupełnie nowego odkrycia — dostrzegł pod jej kolanami dwie cieniutkie niebieskie żyłki. Ogarnął go przypływ czułości. Przecież nie możesz jej puścić z takim wyglądem samej, i to jeszcze w nocy, ostrzegał go natarczywie jakiś głos wewnętrzny. Ale przecież nie będzie za nią pełzał, płaszczył się. Zawahał się przez chwilę, po czym odwrócił się w przeciwną stronę, zobojętniały pod wpływem obrzydzenia do samego siebie, klnąc pod nosem.
Mniej więcej w dwie godziny później przed jego domem zatrzymał się wóz policyjny.
Breton, który stał właśnie w oknie, z ciężkim sercem pobiegł do drzwi. Za dwoma wywiadowcami o surowych twarzach majaczyło dwóch policjantów mundurowych.
Jeden z wywiadowców odsłonił znaczek służbowy.
— Pan John Breton?
Breton skinął głową, nie mogąc dobyć głosu. Przepraszam cię, Kate, pomyślał, przepraszam cię bardzo, wróć tylko, a zaraz pójdziemy na to przyjęcie. Ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że zachodzi w nim zupełnie niewiarygodny proces, że gdzieś w najtajniejszych zakamarkach duszy doznaje uczucia ulgi. Jeśli Kate nie żyje, to nie żyje. Jeśli nie żyje, to koniec. To jestem wolny…