— Wiesz, zachowałeś się okropnie — powiedziała Kate schodząc za nim na dół.
— Następnym razem będę dla niej podwójnie miły — odparł zbliżając się do Kate. Objął ją w talii i przycisnął do siebie. Nie stawiała oporu, więc ją pocałował. Dotyk jej warg był lekki, ale wystarczył, by wrócić mu pewność siebie, by rozwiać pajęczynę niepewności, która już zaczęła oplatać jego myśli od wczoraj. Zamknął oczy napawając się jak mocnym winem… rozgrzeszeniem.
— Martwię się o Johna — powiedziała Kate.
— Nie rozumiem dlaczego. — Breton miał cały czas zamknięte oczy. — Z prawdziwą przyjemnością się wynosił. Nie widzę powodu do jakiegokolwiek niepokoju.
— Bo to zupełnie nie w jego stylu, ot, tak sobie zniknąć. On się nie zachował normalnie.
Breton niechętnie otworzył oczy.
— Był już zmęczony małżeństwem, więc sobie poszedł. Wiele osób uznałoby to za najnormalniejsze w świecie zachowanie.
Oczy Kate spotkały się z jego wzrokiem.
— To była reakcja zupełnie niezrównoważona.
— Po czym to poznajesz?
— John by nigdy tak po prostu nie uciekł rzucając nagle wszystko — a przynajmniej nie w normalnych warunkach.
— A jednak to zrobił.
— No i właśnie dlatego mówię, że jego reakcja była zupełnie niezrównoważona.
Powtórzenie przez Kate tego sformułowania ukłuło Bretona jak igła, dając mu odczuć, że z nim jest coś nie w porządku.
— Nie powtarzaj tego w kółko, Kate. To niczego nie dowodzi.
Wyrwała się z jego ramion.
— A co z pieniędzmi?
— Z pieniędzmi? Masz na myśli Johna? Wydaje mi się, że wziął, ile mu było potrzeba.
— Jak? W każdym razie nie z naszego prywatnego konta, nie podpisywałam mu żadnych czeków. A przecież nie miał tyle czasu, żeby zorganizować podjęcie większej sumy z konta firmy.
— Nigdy nie byłaś taka wycwaniona w sprawach finansowych. — Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się opryskliwie jak smarkacz, ale nie był w stanie się powstrzymać.
— Nie dam już sobie więcej w kaszę dmuchać — Kate mówiła z wystudiowanym okrucieństwem, które napełniło go przerażeniem. Dziewięć lat, uświadomił sobie nagle, to szmat czasu.
— John może wziąć tyle pieniędzy, ile będzie chciał. Wystarczy, że pójdzie do pierwszego lepszego banku. Prawdopodobnie za kilka dni dostaniemy od niego list.
— Żebrzący?
Breton nie był właściwie pewien, kiedy ten koszmar się zaczął, ale czuł, jak go ogarnia ze wszystkich stron. Kate — błagał w duchu — dlaczego nie możesz być taka, jaką chciałbym cię mieć?
A tymczasem Kate miotała się niespokojnie po pokojach, biorąc do ręki różne drobne przedmioty, a następnie ciskając je hałaśliwie. Breton chodził za nią w nadziei, że jednak nastrój tamtego jedynego popołudnia w weneckim kolorycie zostanie im w jakiś cudowny sposób przywrócony. Ale Kate odmawiała rozmowy na jakikolwiek inny temat poza motywami tak nagłego ulotnienia się Johna, jego obecnym miejscem pobytu i planami na przyszłość. Breton był bezradny. Czuł, że powinien pójść na całego i nie patyczkując się zdobyć ją po prostu siłą swojej miłości, tak jak wtedy, zaraz po przyjściu — tyle że najprawdopodobniej swój ówczesny sukces zawdzięczał temu, że samotną, znużoną i nie zaspokojoną uczuciowo Kate wziął przez zaskoczenie.
Wyszedł do ogrodu. Ze zdumieniem stwierdził, że słońce dotyka horyzontu — każda minuta ciągnęła się nieznośnie długo, za to godziny płynęły bardzo szybko. Zrobiło się chłodno i wolno rozpościerające się barwy nocy przezierały przez niebo na wschodzie, gdzie meteory pomykały i znikały jak lemingi. Ich widok wywołał w nim znów niejasne uczucie lęku. Spędzenie jeszcze jednej samotnej nocy pod tym chorym niebem przekraczało jego możliwości. Wrócił spiesznie do domu i zatrzasnął za sobą drzwi. Kate stała w niemal zupełnie ciemnej jadalni, w wykuszu okna, i patrzyła na drzewa w październikowych barwach. Nie odwróciła się nawet, kiedy wszedł. Zbliżył się do niej, chwycił ją mocno za ramiona i ukrył twarz w jej włosach.
— Kate — powiedział z rozpaczą — za dużo mówimy. — Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni, a nie robimy nic, tylko mówimy.
Kate zesztywniała.
— Proszę cię, zostaw mnie w spokoju.
— Ale, Kate… — Odwrócił ją do siebie.
— Chcę, żebyś mnie wreszcie zostawił w spokoju.
— Ale mów o nas! Pamiętasz to nasze pierwsze popołudnie?
— To było zupełnie co innego. — Wyrwała mu się.
— Dlaczego? — zapytał. — Dlatego, że John już nie może nas zaskoczyć? Czy to ci odebrało cały smoczek?
Kate uderzyła go w twarz i niemal w tym samym momencie Jack jej oddał czując, jak jej zęby ranią mu knykcie. Ten podwójny cios odbił się głośnym echem w ciszy pokoju, ale zagłuszyła go burza, jaka wybuchła w jego głowie.
— Dość tego dobrego — powiedziała Kate. — Wynoś mi się z tego domu.
— Ty nic nie rozumiesz — wymamrotał, a jego umysł dosłownie zamarzł. — To jest mój dom i ty jesteś moją żoną.
— Rozumiem.
Kate odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. Breton stał nieruchomo, patrząc z niedowierzaniem na swoją rękę, dopóki nie usłyszał dochodzącego z góry znanego odgłosu zasuwanych szuflad. Skoczył do sypialni i zastał tam Kate wrzucającą ubranie do walizki.
— Co ty robisz?
— Wynoszę się z twojego domu.
— Nie ma najmniejszej potrzeby.
— Tak uważasz? — Twarz Kate była zacięta.
— Oczywiście, oboje jesteśmy zdenerwowani. Ja nie…
— Wyjeżdżam. — Kate zatrzasnęła walizkę. — i nie próbuj mnie zatrzymywać.
— Nie mam zamiaru. — Umysł Bretona zaczął się budzić z odrętwienia i analizować własne błędy. Główny błąd polegał na tym, że potraktował Kate jak przedmiot, po który wystarczy tylko sięgnąć. — Nie wiem, jak mam cię przepraszać… za…
— Za to, żeś mnie uderzył? Nie przejmuj się. Ostatecznie to ja cię uderzyłam pierwsza.
— Nie opuszczaj mnie, Kate. To już się nigdy nie powtórzy.
— Rzeczywiście! — Kate stała się wyzywająco czupurna. Kiedy się do niego obróciło, była niemal uśmiechnięta. — Możesz mi coś obiecać?
— Co tylko chcesz.
— Gdyby się. John odezwał, powiedz mu, że muszę z nim porozmawiać. Będę nad jeziorem Pasco.
Breton poczuł, że ma sucho w ustach.
— Gdzie? W tym domku?
— Tak.
— Nie możesz tam jechać.
— A to niby dlaczego?
— Bo ja… Bo tam jest zupełnie pusto o tej porze roku.
— Są chwile, kiedy wolę być z dala od ludzi, i to jest właśnie jedna z nich.
— Ale… — Breton stwierdził, że jąka się bezradnie. — Mogłabyś zatrzymać się w mieście, w hotelu.
— Kiedy lubię jezioro. Proszę cię bardzo, daj mi spokój. — Podniosła walizkę.
— Kate!
Breton uniósł ręce, zagradzając jej w ten sposób drogę, a jednocześnie gorączkowo szukając w myśli jakiegoś przekonywającego argumentu. Kate zbliżyła się tak, że prawie dotknęła tych rąk, po czym zbladła jak ściana. Obserwował z niemą fascynacją moment, kiedy nagle intuicja podszepnęła jej rozwiązanie.
— Domek! — powiedziała bez tchu. — John jest w domku nad jeziorem.
— To śmieszne.
— Co z nim zrobiłeś? Dlaczego nie chcesz, żebym tam jechała?
— Wierz mi, Kate, to bzdury.
Spokojnie skinęła głową, upuściła walizkę u jego stóp i przemknęła koło niego. Breton złapał ją za łokieć i pociągnął na łóżko. Padając wierzgała i drapała. Kiedy ją wreszcie zdołał ujarzmić, przyszło mu do głowy jedyne kłamstwo, które mogło uratować sytuację.