Выбрать главу

— W porządku, Kate, będzie, jak chcesz. — Cały czas starał się obezwładnić wijące się pod nim ciało. — Będzie, jak chcesz, przecież powiedziałem.

— Co zrobiłeś z Johnem?

— Nic. Po prostu dałem mu mój chronomobil. Pojechał do domku nad jezioro nauczyć się z nim obchodzić, żeby mógł zająć moje miejsce w Czasie A. To był jego własny pomysł. W ten sposób postanowił się wyplątać z tej całej sytuacji.

— Jadę tam. — Kate zaczęła wyrywać się jeszcze energiczniej i o mało go przy tym nie zrzuciła na ziemię.

— Przepraszam cię bardzo, ale najpierw ja tam muszę pojechać, żeby się przekonać, czy John już odbył podróż.

Nawet w momencie takiego podniecenia uderzyła go naiwność tej całej historii; tyle że stanowiła ona deskę ratunku, której tak bardzo potrzebował. Kiedy ciało Johna Bretona zostanie spulweryzowane, nikt nie uwierzy Kate, gdyby nawet kiedykolwiek chciała go oskarżyć o morderstwo. A jednocześnie on odeprze wszelkie jej podejrzenia. Wiara we własne przeznaczenie, żywiona przez dziewięć koszmarnych lat, wypełniła go od nowa, odsuwając wszelkie wątpliwości ostatnich kilku dni. Stworzył wszechświat Czasu B, stworzył Kate i teraz jedno i drugie trzyma w garści. Po prostu musi to potrwać trochę dłużej, niż sobie wyobrażał…

Cały czas walcząc z Kate uniósł głowę i rozejrzał się po pokoju. Drzwi od garderoby, z której wyjmowała swoje rzeczy wybierając się do domku nad jeziorem, były nadal otwarte. Ściągnął Kate z łóżka i wepchnął ją do garderoby. Po chwili zastanowienia wyjął z kieszeni szpulę żyłki na ryby i związał nią gałki obu skrzydeł drzwi, zamieniając garderobę w małe więzienie.

Dysząc ciężko i wycierając chustką do nosa zadrapania na twarzy, zbiegł ze schodów i pognał do samochodu. Miał tego dnia jeszcze jedną rzecz do załatwienia, stosunkowo prostą: wysłać Johna Bretona zamiast w Czas A — na tamten świat.

XV

Blaize Convery przyniósł wąską plastikową szklaneczkę kawy i ostrożnie postawił ją na biurku z prawej strony.

Usiadł na skrzypiącym fotelu obrotowym i otworzył płaską środkową szufladę, z której wyjął fajkę, kapciuch z tytoniem, zapalniczkę, ubijacz i wiązkę białych, puszystych wyciorów. Wszystko to ułożył w porządny kwadrat, jak rzemieślnik przygotowujący narzędzia pracy. Następnie otworzył głęboką szufladę, wyjął z niej gruby segregator w kolorze owsianki i umieścił go w środku tak pracowicie zbudowanego czworokąta. Popełniwszy tych wstępnych czynności westchnął głęboko, z zadowoleniem, i zabrał się do przeglądania segregatora.

Był to nudny dzień, który upłynął pod znakiem zwykłej rutyny. Sprawę właściwie rozwiązano już miesiąc temu, ale zostało jeszcze do pozałatwiania masę formalności. Żeby zebrać trzy głupie podpisy, wsiadał i wysiadał z samochodu z pięćdziesiąt razy. Bolały go więc plecy i czuł, że ma opuchnięte nogi. Ale teraz był już wolny; często po skończeniu służby siedział jeszcze godzinę, pozwalając bujać wyobraźni, a myślom krążyć po ich tajemniczych ścieżkach.

Popijając kawę napełnił i zapalił fajkę: czekał, by wspólnymi siłami wprawiły go w stan skupienia, zawiodły do krainy, w której pożółkłe kartki i zatarte kopie zaczynały ożywać, wszeptując mu do ucha najtajniejsze myśli ludzi, których nazwiska przechowały. W ciągu kilku minut Convery wyruszył w swoją specyficzną podróż w czasie i w miarę jak zagłębiał się w przeszłość, rozdzielając ją precyzyjnie na poszczególne warstwy, wielkie, zatłoczone pomieszczenie biurowe zdawało się oddychać i zamazywać.

— Hej, Blaize — usłyszał nagle nad uchem. — Otrząśnij no się, stary.

Convery spojrzał, usiłując przywrócić ciału nieobecny umysł, i zobaczył przed sobą jasne brwi i wyszczerzone w uśmiechu zęby Boyda Leylanda, porucznika z Wydziału Zabójstw.

— Się masz, Boyd — Convery usiłował ukryć zniecierpliwienie; Leyland był dobrym przyjacielem i zdolnym policjantem. — Nie wiedziałem, że masz dzisiaj służbę.

— Bo ja wcale nie mam! — Ton Leylanda zawsze brzmiał tryumfalnie. — W tym miesiącu mam soboty wolne, ale przecież nie opuszczę drużyny, stary. O, nie, co to, to nie.

Convery gapił się na niego przez chwilę nieprzytomnie, po czym przypomniał sobie: aha, jest październik i w soboty po południu wznowili zwyczaj grywania w kręgle.

— Racja, gramy dziś w kręgle — nie wypadło to specjalnie entuzjastycznie.

— Oczywiście, że gramy. Chodź, stary.

— Wiesz co, ja dzisiaj chyba nie dam rady. Leyland natychmiast wyraził mu współczucie.

— Zdaje się, że i w ciebie orzą jak w łysą kobyłę. W zeszłym tygodniu kazali mi zrobić trzy… — urwał w momencie, kiedy jego wzrok spoczął na otwartym segregatorze. Szczęka mu opadła i zaczął energicznie wymachiwać w stronę grupki stojących w pobliżu kolegów.

— Hej, słuchajcie, on znów się w tym bobrze! Wiecie, jak profesor Convery ma zamiar spędzić sobotni wieczór? Na rozwiązywaniu tajemnicy zabójstwa Spiedelal Leyland z niedowierzania mówił niemal falsetem. — Znów zaczął się grzebać w tej cholernej sprawie!

— Jestem dziś za bardzo wykończony na kręgle — usiłował się bronić Convery. — Wolę sobie tu po prostu posiedzieć.

— A gówno! — Leyland wyciągnął swoje wielkie, czerwone łapska, zamknął mu przed nosem segregator i wywlókł go z miejsca. — W tym roku potrzebujemy wszystkich stałych facetów. A poza tym przyda ci się trochę ruchu.

— Dobra, dobra.

Convery stwierdził, że się nie wybroni. Zły, uprzątnął biurko i poszedł za innymi w kierunku windy. Hałaśliwe podniecenie, jakie ogarnęło jego kolegów wobec perspektywy spędzenia wieczoru przy kręglach i piwie, nie udzieliło mu się jednak. Wczoraj rozmawiał przecież z człowiekiem, na którym ciąży wina.

Convery był teraz absolutnie, na chłodno, przekonany zarówno o winie Bretona, jak i o tym, że nigdy nie zdoła postawić go przed sądem — ale to mu specjalnie nie przeszkadzało. Sen z oczu spędzał mu fakt, że nie potrafił dociec natury tej zbrodni.

Dziewięć lat temu stało się w domu Bretonów coś bardzo dziwnego, coś, czego skutki dawały się odczuć do dzisiejszego dnia, powracając w swoim własnym ponurym rytmie jak symptomy nieuleczalnej choroby. Ale co to było? Convery stępił na tym problemie ostrze swego konceptu i pozostało mu tylko niejasne pragnienie przeniknięcia do tego domu, życia w nim, aby móc badać, odsiewać i analizować fakty, aż pozna tych dwoje ludzi lepiej, niż oni sami siebie.

— Chodź, Blaize. — Leyland otworzył drzwi swojego samochodu. — Podwiozę cię.

Conyery rozejrzał się po parkingu policyjnym i nagle poczuł w żołądku znany zimny skurcz.

— Nie, dziękuję. Pojadę swoim, może będę musiał wyjść wcześniej.

— Wsiadaj — zakomenderował Leyland. — Nie ma mowy o żadnym wcześniejszym wychodzeniu, stary. Convery potrząsnął głową.

— No to później. Jedź, ja do was dołączę.

Leyland wzruszył ramionami i złożywszy się wpół, wsiadł do samochodu. Convery odszukał swojego Plymoutha w gwałtownie zapadającym zmroku i usiadł za kierownicą, cały czas mając w uszach syreni śpiew. Na pierwszym skrzyżowaniu wystrzelił zza samochodu Leyanda i pomknął przez miasto, jakby się bał, że go koledzy będą gonili. Oczywiście nie zrobiliby tego, ale będą urażeni i chłodni — zupełnie jak Giną, kiedy wyszedł z domu mimo przyjęcia urodzinowego dzieci. Ale zły duch go nie opuszczał, a on nigdy nie mógł się oprzeć jego podszeptom.