Выбрать главу

Wjechawszy w aleję, przy której mieszkali Bretonowie, Corwery zwolnił i przemknął między dwiema ścianami drzew z całkowicie niemal wyciszonym silnikiem. Wielki dom był pogrążony w kompletnej ciemności. Convery rozczarowany zatrzymał samochód. Spojrzał na zegarek zastanawiając się, czy może się tłumaczyć kolegom braniem benzyny. Byłoby to rozsądne, ale…

— Do diabła! — wykrzyknął z niesmakiem, stwierdziwszy, że wysiada jednak z samochodu i idzie w kierunku domu. Ponad nim ciemniejące niebo roiło się od meteorów, ale Corwery ich nie widział. Żwir podjazdu chrupał mu pod nogami, kiedy szedł cienistym tunelem z żywopłotu, a następnie obchodził dom i werandę.

Z patio przyjrzał się budynkowi od tyłu. I tu — zgodnie z jego przewidywaniami — wszystkie światła były pogaszone. Otwarte drzwi garażu ujawniły brak Turbo-Lincolna Johna Bretona i obecność sportowego samochodu pani Breton. Najwyraźniej gdzieś razem pojechali. Convery pstrykał paznokciem o zęby. Wiedział, że ostatnio prawie nie bywali razem, ale w końcu kto im zabroni, jeśli mają ochotę. W każdym razie nie prawo, które nie pozwala natomiast nachodzić cudzych domów.

Convery zakołysał się na obcasach, nie bardzo wiedząc, co robić, i właśnie miał odejść, kiedy drzwi od kuchni skrzypnęły cicho.

Podszedł bliżej i stwierdził, że są uchylone i że kołyszą się lekko w podmuchach wieczornego wiatru. Kiedy popchnął je ostrożnie czubkiem buta, otworzyły się szeroko i ze środka buchnęło ciepłe powietrze. Znalazłszy wreszcie jakiś cień uzasadnienia dla swojej obecności, Convery wszedł do ciemnej kuchni i zapalił światło.

— Czy jest tu kto? — zawołał czując się nieswojo.

W tym samym momencie gdzieś na górze rozległo się nieprzytomne walenie i Convery’emu wydało się, że słyszy kobiece krzyki. Zapalając po drodze światła wbiegł na górę za głosem, który doprowadził go do pierwszej sypialni. Walenie dochodziło z garderoby. Próbując ją otworzyć, stwierdził, że gałki drzwi są mocno omotane odporną na zrywanie żyłką. Usiłując porozwiązywać mocne jak stal węzły połamał sobie tylko paznokcie. Zrobił więc krok do tylu i kopnął w drzwi z taką siłą, że jedna z gałek po prostu odleciała.

W chwilę później trzymał w ramionach Kate Breton, czując, jak ogarnia go lodowata euforia. — A jednak jego zły duch okazał się mimo wszystko łaskawy.

— Pani Breton — zapytał z naleganiem w głosie. — Co tu się dzieje? Kto panią zamknął w tym schowku?

— Jack Breton — odparła. Jej oczy były puste, uszło z nich wszystko.

— To znaczy pani mąż?

— Nie… nie mój mąż. To był… — urwała, spazmatycznie wciągnęła powietrze i Convery dostrzegł, że powraca jej świadomość, subtelnie zmieniając rysy twarzy. Dzielące ich niewidzialne bariery zaskoczyły na miejsce.

— Niech mi pani powie, co się stało, pani Breton.

— Musi mi pan pomóc, poruczniku. — Była w dalszym ciągu przestraszona, ale moment ślepej paniki minął. — Boję się, że mój mąż został porwany. Jest nad jeziorem Pasco. Czy może mnie pan tam zawieźć? Zawiezie mnie pan nad jezioro?

— Ale…

— Niech pan się nade mną zlituje, poruczniku, błagam pana w imieniu mojego męża!

— Jedźmy — powiedział Convery ponuro. Okazja wprawdzie minęła, ale czuł, że właśnie nad jeziorem Pasco jego ręce wreszcie przemówią.

XVI

W pierwszej części swojej drogi nad jezioro Breton kilka razy o mało się nie zabił biorąc zakręty z szybkością przekraczającą możliwości techniczne maszyny.

Był już dobrze za miastem, zanim odzyskał panowanie nad swoją prawą stopą na tyle, że mógł ją zdjąć z pedału gazu. Ogromny samochód zwolnił w swoim koszmarnym pędzie przez ciemność. Zginąć teraz w wypadku samochodowym byłoby może patetycznie, pomyślał, ale miałoby to jeszcze inne interesujące konsekwencje. W momencie kiedy ustałoby działanie jego centralnego systemu nerwowego, chronomobil zaszyty pod skórą przegubu lewej ręki straciłby źródło energii i ciało Bretona powróciłoby do Czasu A.

A sytuacja mogłaby okazać się jeszcze bardziej interesująca, gdyby śmierć nie była natychmiastowa, a nastąpiła na przykład w karetce pogotowia wiozącej go do szpitala. Ciekawe, w jaki sposób, zastanawiał się, załoga karetki wyjaśniłaby zniknięcie normalnego pełnowymiarowego człowieka.

Ta umysłowa szarada uspokoiła Bretona na tyle, że mógł już zacząć konstruktywnie myśleć o tym, co należy zrobić w przeciągu najbliższej godziny. W głównych zarysach plan przedstawiał się prosto: zabić Johna Bretona, przetransportować jego ciało na miejsce, gdzie prowadzono wiercenia szerokodymensyjne, i pozbyć się go. Ale w praktyce mogły się pojawić trudności. Na przykład mogło się okazać, że wiercenia również odbywają się po godzinach i że brygady pracują przez całą dobę.

Stwierdziwszy z ulgą, że znów stał się stworzeniem myślącym, Breton zaczął wypatrywać bocznej drogi, na której wcześniej zauważył tabliczkę firmy budowlanej. Okolica jednak wydawała mu się coraz mniej znajoma. Zwolnił znów i zaczął obserwować wschodnią stronę drogi, zastanawiając się nad każdym jej krętym odgałęzieniem, aż wreszcie dostrzegł majaczącą z daleka szarobiałą tablicę. Reflektory samochodu wychwyciły nazwisko „Breton” na jednej z tabliczek należących do subkontrahentów i w tym miejscu Jack skręcił z autostrady. Samochód tańczył delikatnie, posuwając się wzdłuż głębokich kolein wyżłobionych przez ciężkie wozy budowlane i wzbijając po obu stronach kłęby kurzu.

Niecałe pięć minut od autostrady boczna droga przechodziła w płaski, zryty teren, na którym pracowały koparki. Breton prowadził samochód zygzakiem, oświetlając zwały materiałów budowlanych, aż wreszcie dostrzegł znany widok: przypominające kształtem wieżyczkę świdry. Nie było nikogo ani w ich pobliżu, ani nigdzie na całym pooranym maszynami terenie budowy. Zakręcił i wrócił na autostradę, zadowolony, że zajęło mu to zaledwie kilka minut.

W miarę jak jechał na północ, robił się coraz bardziej pewny siebie. Przez jakiś czas wydawało mu się, że coś jest nie w porządku, że Czas B sprzeniewierzył się swemu twórcy, ale to była jego własna wina. Po prostu te dni, spędzone z Johnem i Kate, odebrały mu dawną siłę i ufność…

Nagle niebo przed samochodem rozbłysło pulsującą jasnością.

Miniaturowe słońce wystrzeliło lukiem, a gdy znikało za porośniętym drzewami pasmem wzgórz w odległości niecałej mili, pojawiły się ogromne, falujące welony ognia. Sylwetki drzew ukazały się wyraźnie w rozproszonym świetle eksplozji, a następnie straszliwy łomot wstrząsnął całym samochodem porażając Bretona pierwotnym strachem. Po głównym wybuchu odezwała się cała seria pomniejszych grzmotów, zamierających stopniowo w olimpijskich pomrukach i echach.

Breton, zlany potem, gnał przez noc w nienaturalnej ciszy. Minęło kilka sekund, nim jego umysł powrócił z epoki jaskiniowej, w jakiej się znalazł, do dwudziestego wieku i uświadomił mu, że jest świadkiem spadania meteorów. Breton soczyście zaklął pod nosem i mocniej uchwycił kierownicę.

Niebo, pomyślał nagle zaskoczony, jest moim wrogiem. — Znalazłszy się na grzbiecie wzgórza, hen daleko na lewo dostrzegł topazowe strzępy ognia pełgające po trawiastych zboczach.

Za kilka minut zaroi się tu od ciekawskich. Breton znał dobrze mentalność przeciętnego mieszczucha z Montany — nawet zwykły pożar prerii wystarczy, żeby się wysypali ze swoich beznadziejnych domów uszczęśliwieni, że mogą się gdzieś wybrać w swoich nowiusieńkich samochodach, które — chociaż duże i szybkie — nie sprawdzają się jednak jako latające dywany na tych olbrzymich przestrzeniach.