Takie wydarzenie, jak deszcz meteorów, przyciągnie ich z odległości choćby i stu mil, a nawet większej, kiedy tylko lokalne radia dorwą się do wiadomości. A to oznaczało, że wracając tą samą drogą, ze zwłokami w bagażniku, będzie się musiał przedzierać przez gąszcz pojazdów. Niewykluczone nawet, że policja ustawi patrole drogowe. Breton widział już, jak ludzie w granatowych mundurach, o surowych twarzach, uderzają w klapę jego bagażnika, kiedy będzie się usiłował przemknąć — dokładnie tak samo, jak to robił poprzedniego dnia porucznik Convery.
Ta perspektywa wprawdzie go przerażała, ale jednocześnie musiał przyznać, że spadające meteory miały swoją dobrą stronę: kto w takiej sytuacji zapamięta jeden określony samochód? Nieznacznie zwiększył szybkość, żeby się jak najprędzej wydostać z tego miejsca, zanim się zacznie ruch.
Domek byłby pogrążony w kompletnych ciemnościach, gdyby nie zmienne światło jutrzenki na północy i oszalała kanonada meteorów rozłupująca niebo na kawałki w kształcie diamentów. Breton wysiadł z samochodu i pospieszył do domku, przyciskając ręką kieszeń, żeby mu się pistolet nie obijał o udo.
W zmiennym, nienaturalnym świetle kontury domku rybackiego wydawały się kurczyć i drgać, i rozciągać w jakiejś plazmatycznej wesołości. Znów Breton poczuł się zmarznięty i potwornie zmęczony. Otworzył drzwi frontowe i zanurzył się w gęstą, niemal namacalną ciemność, instynktownie wyjmując broń z kieszeni. Na schodach wiodących do piwnicy zawahał się, zanim zapalił światło.
Świetlówka najpierw mrugała chwilę, a kiedy się uspokoiła, wyłoniła z mroku postać Johna leżącego na boku na środku podłogi. Poplamione i zakurzone ubranie upodabniało go do trupa, ale jego oczy były bystre, czujne.
— Usiłowałem uciec — powiedział niemal od niechcenia, kiedy Jack zbliżał się po schodach. — Mało nie poprzecinałem sobie rąk.
Poruszył się, jakby chciał mu pokazać przeguby, i w tym momencie dostrzegł pistolet w dłoni Jacka.
— Już? — Jego głos był raczej smutny niż przestraszony. Jack stwierdził, że chowa broń za siebie. Niechętnie wysunął ją do przodu.
— Wstaniesz?
— Po co? — John czuł, że ma jakąś niejasną przewagę psychiczną. — Co ci z tego przyjdzie?
— W porządku. — Jack odbezpieczył pistolet i wycelował. W każdym razie nic mu nie przyjdzie z tego, jeśli będzie zwlekał. Nic a nic.
— Nie — głos Johna zaczął się załamywać. — Ty rzeczywiście masz zamiar to zrobić?
— Muszę. Bardzo mi przykro.
— Mnie też jest przykro, ze względu na nas wszystkich.
— Żałuj tylko siebie.
Jack zacisnął mocniej palec na spuście, który nagle wydal się sztywny jak tłok prasy hydraulicznej, a tymczasem cenne sekundy płynęły. John przez chwilę leżał spokojnie, ale potem, jak gdyby nerwy odmówiły mu posłuszeństwa, zaczął się wić rozpaczliwie, usiłując odsunąć się możliwie jak najdalej od lufy pistoletu. Zapierał się nogami o beton próbując się cofać, gdy tymczasem Jack, podpierając rękę z pistoletem drugą ręką, zbliżał się do niego nieubłaganie. Wreszcie spust powoli, zdradziecko — bliski już eksplozji — zaczął ustępować.
Nagle Jack Breton poczuł obok siebie strumień zimnego powietrza.
Obrócił się i o mało nie wystrzelił w panice. W odległości kilku stóp od niego wisiał w powietrzu widmowy, przezroczysty przedmiot. Twarz Bretona wykrzywił skurcz: zobaczył tak dobrze znany, straszliwy, składający się z dwóch półkul kształt.
Ludzki mózg!
Kiedy tak patrzył, pod niematerialnym mózgiem ukazała się pionowa prążkowana kolumna, od której odchodziła mglista sieć cieniutkich odgałęzień. W ciągu sekundy powstało coś, co przypominało trójwymiarowy plastikowy model ludzkiego systemu nerwowego.
Jack poczuł jeszcze silniejszy prąd zimnego powietrza i zdrętwiały z przerażenia stwierdził, że patrzy w twarz drugiego człowieka.
I ja też tak musiałem wyglądać, pomyślał w pierwszej koszmarnej chwili. Musiałem tak wyglądać w czasie tego spotkania koło trzech drzew — obnażony mózg, który się nagle pojawił tam w ciemności, pulsujący, ohydny. Z rozprzestrzeniającą się siatką nerwów, która niby żarłoczny grzyb rozrosła się aż do ziemi i dopiero wtedy okryła się moim własnym ciałem. Był to aspekt zjawisk chronomobilnych, którego nigdy nie brał pod uwagę — moment przybycia i jego…
Ten drobiazgowy obraz został jednak natychmiast wymazany z jego myśli przez naglą szokującą świadomość jego znaczenia.
— Odłóż broń, Jack.
Nieznajomy mówił monotonnie i beznamiętnie, ale w jego słowach było nieodparte naleganie. Podszedł do Jacka Bretona, a przytwierdzona u sufitu świetlówka oblała jego twarz zimnym blaskiem. W pierwszej chwili wydało mu się, że natura kształtując tę twarz popełniła fatalny błąd — dała jej tylko jedno oko, a za to dwoje ust!
Kiedy przyjrzał się uważniej, stwierdził, że w twarzy jest rzeczywiście tylko jedno oko. Drugiego brakowało, a miejsce, w którym powinno się znajdować, zapadło się do środka: nie podjęto żadnych prób zatuszowania tego ubytku. Górna i dolna powieka stykały się idealnie, jak gdyby w sardonicznym uśmieszku, zdumiewająco podobnym do uśmiechu, który wykrzywiał wargi przybysza.
Breton zauważył też siwiejące włosy, które tylko częściowo pokrywały uszkodzoną czaszkę, głębokie zmarszczki, niechlujne i dziwne ubranie — ale całą jego uwagę pochłaniały te upiorne drugie usta.
— Kim…? — wykrztusił z trudem — kim pan jest?
Ale odpowiedź nadeszła nie od nieznajomego, tylko z podłogi.
— Nie poznajesz go, Jack? — John Breton mówił z pełnym dystansu wyrzutem. — To przecież ty sam.
— Nie! — Jack Breton cofnął się instynktownie, unosząc broń do góry. — To nieprawda.
— Owszem, — prawda. — W tonie Johna brzmiała nuta zemsty. — Jest to ten aspekt podróży w czasie, w którym ja mam większe doświadczenie niż ty. Nie doceniłeś tego, że tak szybko poznałem cię i zaakceptowałem tamtego wieczora.
— Przestańcie się kłócić! — Nieznajomy przerwał im głosem zmęczonym, ale władczym, jak umierający cesarz. — Nie przypuszczałem, że będziecie się zachowywali jak dzieci, a czasu jest mało.
John Breton zdołał się podnieść.
— Rozwiążesz mnie?
— Nie zdążę — odparł nieznajomy potrząsając głową. — Nie będę używał przemocy ani niczego, co mogłoby przemoc wywołać. Mogę się posługiwać tylko… słowami.
— Pytałem, kim jesteś — powiedział Breton.
— Wiesz, kim jestem. — Głos nieznajomego był teraz jeszcze bardziej zmęczony, jakby go opuszczały siły. — Kiedy zamierzałeś wkroczyć w ten strumień czasu, nazwałeś siebie Bretonem A, a Johna Bretonem B. Nie lubię tych bezdusznych etykiet, przyjmę więc imię Bretona Seniora, jest znacznie odpowiedniejsze.
— Mógłbym cię zastrzelić — powiedział Breton niemal bez związku, usiłując stłumić w sobie narastające przerażenie.
— Nie wysilaj się. Sam przecież odbyłeś podróż w czasie, to wiesz najlepiej, jak ona wpływa na system nerwowy. Orientujesz się chyba, że mogę wytrzymać to napięcie bardzo krótko, a potem zostanę wessany z powrotem, żeby wypełnić próżnię, jaka powstała w moim strumieniu czasu.
Breton skinął głową. Pamiętał, jak po zabiciu Spiedela leżał w trawie, zwalony z nóg. A przecież ten skok w przeszłość trwał zaledwie kilka sekund. Usiłował uprzytomnić sobie, co czeka Bretona Seniora w drodze powrotnej, ale jego umysł był jednym wielkim kłębowiskiem na pół sformułowanych pytań…
— Ty mogłeś dokonać swojej podróży w czasie, ponieważ oprócz przemożnej potrzeby cofnięcia się w celu naprawienia popełnionego błędu odznaczasz się niezwykłą budową mózgu. Ale twoja obsesja doprowadziła do tego, że popełniłeś jeszcze poważniejszy błąd, błąd, który posiada dwa zupełnie różne aspekty: jeden osobisty, drugi ogólny. — Głos starszego mężczyzny załamał się nieznacznie. Breton Senior przeszedł parę kroków i oparł się o zawalony rupieciami warsztat. Sztywność jego ruchów przypomniała Jackowi, jak trudno mu było chodzić z siecią przewodów poprzylepianą do skóry.