Выбрать главу

Obudził się kilka godzin później w zupełnej prawie ciemności. Przez okno sączyło się anemiczne liliowe światło latarni ulicznej, a na ścianie w głębi przesuwały się niepewnie cienie. Opanowując drżenie i przypływ rozczulenia nad sobą, Breton wyprostował się w fotelu zdecydowany wyjść na miasto, żeby coś zjeść. Kiedy wstawał, zauważył chwiejny cień gałęzi na martwej, szarej powierzchni ekranu telewizyjnego i przypomniał sobie, gdzie widział trzy wiązy.

Otóż w czasie wiadomości podawanych przez jedną z lokalnych stacji pokazywano fotografię miejsca, w którym znaleziono ciało Kate — dokładnie koło tych trzech wiązów.

Jedyny problem polegał na tym, że wiązy, które widział w swojej podróży, nie były nieruchome; ich jak gdyby narysowane czarną kreską gałęzie zmieniały położenie zgodnie z kaprysami nocnego wiatru. Były — Breton wzdragał się przed użyciem tego określenia — realne. Oznaczałoby to zatem zmianę jego stosunku do podróży; musiałby przyjąć, że jakaś część jego świadomości uznała za konieczne wierzyć, że faktycznie tego właśnie popołudnia widział Kate. Czy to możliwe, zastanawiał się na zimno, że jego samotna, obciążona poczuciem winy podświadomość, lekceważąc wszelkie prawa natury, odbyła podróż w przeszłość? Czyżby to odwieczne dążenie ludzkości do osiągnięcia niemożliwego, do powrotu w przeszłość w celu naprawienia popełnionych błędów, stanowiło psychiczną siłę napędową wszelkich jego dotychczasowych podróży? To by wyjaśniało fakt, że przeżywał w ten sposób ponownie jedynie momenty krytyczne swego życia, które z reguły miały jakieś tragiczne następstwa. Czy to możliwe, że on, Breton, jest niedoszłym podróżnikiem w czasie, unieruchomionym w teraźniejszości przez materialna powłokę cielesną, zdolnym jednak wysłać w przeszłość jakiś niematerialny element swojej osobowości? A jeśli, nie daj Boże, tak jest, to do śmierci będzie powracał do tej koszmarnej sceny z Kate. I te trzy wiązy, które znów zaczynają majaczyć…

Nie, muszę się stąd ruszyć, pomyślał, muszę iść na kolację do jakiejś hałaśliwej knajpy z szafą grającą, z obrusami w kratkę, z wielkimi ordynarnymi plastikowymi pomidorami na stolikach i normalnymi ludźmi kłócącymi się o rzeczy, o które normalni ludzie się zwykle kłócą. Pozapalał światła w całym domu, odświeżył się trochę, przebrał i właśnie wychodził, kiedy z lekka obdrapany samochód wjechał przez bramę i zbliżył się zaśnieżonym podjazdem. Otworzyły się drzwi obok kierowcy i wysiadła Hetty Calder. Z wyraźnym niesmakiem spojrzała na śnieg i mściwie strząsnęła na niego popiół z papierosa.

— Wychodzisz? Przyjechaliśmy z Harrym, żeby się dowiedzieć, czy nie potrzebujesz czegoś.

— Owszem. — Breton był zdumiony, jak wielką przyjemność sprawił mu widok jej tęgiej, odzianej w tweed figury. — Chciałbym was zaprosić na kolację. Będzie mi bardzo miło zjeść ją w waszym towarzystwie.

Usiadł z tyłu i krótko przywitał się z Harrym Calderem, łysiejącym molem książkowym około pięćdziesiątki. Obszerne tylne siedzenie zawalone torbami pełnymi sprawunków, szalikami i pismami przywróciło Bretonowi poczucie bezpieczeństwa wynikające ze znalezienia się w normalnym, zwykłym otoczeniu. Kiedy jechali przez miasto, oglądał przedświąteczne wystawy sklepowe, zwracając uwagę na najdrobniejsze szczegóły, tak żeby nie pozostało miejsca na myśl o Kate.

— Jak się teraz czujesz, Jack? — Hetty obejrzała się do tyłu na śmietnik, w którym królował Breton. — Nie wyglądałeś najlepiej, jak cię zostawiałam samego.

— Tak, rzeczywiście, czułem się wtedy nienadzwyczajnie, ale teraz jest już wszystko w porządku.

— A co ci było? — nalegała Hetty.

Breton zawahał się, po czym tytułem próby postanowił powiedzieć prawdę.

— Jeśli mam być szczery, miałem kłopoty ze wzrokiem. Przed prawym okiem latały mi jakieś takie kolorowe światełka.

Zupełnie nieoczekiwanie Harry Calder odwrócił się i cmoknął ze współczuciem.

— Tęczowe zygzaki, tak? Czuję, że następny.

— Następny? Co chcesz przez to powiedzieć, Harry?

— Bo ja też to mam. A potem zaczyna się ból — wyjaśnił Harry Calder. — To normalny objaw poprzedzający migrenę.

— Migrenę! — Breton poczuł, jak coś konwulsyjnie faluje w jego podświadomości. — Ale mnie nigdy nie boli głowa.

— Nie? To masz szczęście. Bo ze mną po tej paradzie kolorów dzieją się rzeczy straszne. Nie uwierzyłbyś.

— Nie wiedziałem, że istnieje jakiś związek pomiędzy tymi historiami a migreną — powiedział Breton. — Widocznie rzeczywiście muszę być szczęściarzem.

Nawet dla niego samego te słowa zabrzmiały nieprzekonywująco.

Wiara Bretona w możliwość odbywania podróży w czasie rodziła się w bólach przez wiele miesięcy.

Wrócił wprawdzie do pracy, ale nie był w stanie rozwiązać najprostszych problemów typu administracyjnego, nie mówiąc już o podejmowaniu decyzji merytorycznych. Z pomocą więc trzech inżynierów Hetty prowadziła biuro w sposób zbliżony przynajmniej do normalnego. Początkowo Breton siadywał godzinami przy biurku wpatrując się w pozbawione dla niego wszelkiego sensu rysunki, niezdolny myśleć o niczym innym poza Kate i rolą, jaką odegrał w jej śmierci. Chwilami próbował nawet pisać wiersze, aby wysublimować swój stosunek do Kate i nadać mu mniej osobisty charakter. Obfite zimowe śniegi spowiły Montane w całun ciszy i Breton patrzył, jak otula on szeregi zaparkowanych przed budynkiem samochodów. Cisza zdawała się ogarniać jego własne ciało do tego stopnia, że niemal słyszał działanie jego mechanizmu, krążenie soków żywotnych, przenikanie powietrza do płuc, nieustanne nasiąkanie tętnic kroplistym deszczem cholesterolu…

I mniej więcej co sześć-siedem dni dokonywał podróży w czasie — zawsze kończących się tamtą sceną z Kate. To wiązy były tak przezroczyste, jak gdyby w ogóle nie istniały, to znowu wznosiły się, czarne i namacalne, stwarzając złudzenie, że gdyby nie silne oślepiające światło bijące od wystaw sklepowych i reflektorów samochodowych, mógłby zobaczyć u ich stóp dwie poruszające się postacie.

W miarę stopniowego uniezależniania się od świata zewnętrznego Breton coraz intensywniej odczuwał zjawiska, w których rozpoznawał objawy poprzedzające podróż w czasie. Najpierw doznawał wzmożonego pobudzenia nerwowego, które kończyło się gwałtownym stanem euforycznym, co przynajmniej pozornie uwalniało go od uczucia rozpaczy, wkrótce zaś potem następowały pierwsze zaburzenia wzroku, początkowo nieznaczne migotanie, rozciągające się stopniowo na całe pole widzenia prawego oka. Kiedy to zjawisko zaczynało ustępować, dochodziło do przesunięcia rzeczywistości i — Breton cofał się w przeszłość.

Odkrycie, że zaburzenia wizualne zdarzają się i innym, zdumiało Bretona, który w dzieciństwie próbował opisywać te zjawiska kolegom i nie znalazł u nich żadnego zrozumienia. Nawet rodzice przejawiali jedynie pobłażliwe, zaprawione ironią zainteresowanie i Breton nigdy nie zdołał ich przekonać, że nie są to plamy wywołane patrzeniem w ostre światło. Nauczył się w ogóle nie mówić o swoich podróżach w czasie ani o niczym, co było z nimi związane, i doszedł do przekonania, że jest to zjawisko unikalne, właściwe tylko jemu, Jackowi Bretonowi. Ale przypadkowa rozmowa z Harrym Calderem zmieniła jego pogląd na sprawę, a zainteresowanie, jakie w nim obudziła, stanowiło jedyny jasny punkt w gorzkiej, ponurej rzeczywistości.

Breton zaczął spędzać popołudnia w bibliotece publicznej, uświadamiając sobie, że dojrzewa w nim pomysł, przy którym poprzednie fantazjowanie na temat mordercy Kate było tylko szkicem roboczym; mimo to jednak nie byt w stanie zignorować natarczywości, z jaką wdzierał się on w jego świadomość. Przeczytał skąpą literaturę na temat migreny, potem przeszedł do ogólniejszych dzieł medycznych, biografii znanych ludzi cierpiących na migrenę, wreszcie przestudiował wszystko, co podsunęła mu intuicja jako pożyteczne w osiągnięciu celu, do którego dążył. Nigdy dotychczas nie kojarząc sobie swojego przypadku z migreną, odnosił niejasne wrażenie, że to stosunkowo świeże skutki stresów wysoko rozwiniętej cywilizacji. Tymczasem na podstawie lektur dowiedział się, że już w starożytności migrena była znana, między innymi Grekom, którzy nazywali ją hemicranią, połowicznym bólem głowy. W znacznej większości przypadków po zaburzeniach wzroku następował silny ból głowy obejmujący tylko połowę czaszki, a następnie mdłości. Byli ludzie, którym udawało się. uniknąć jednego z tych dwóch symptomów, a nawet istniała nieliczna grupa takich, których omijały oba. Ten ostatni przypadek nazwano hemicrania sine dolore. Najbardziej w tym wszystkim intrygowała Bretona zadziwiająca dokładność, z jaką jego własne zaburzenia wizualne bywały opisywane przez innych ludzi w innych czasach. Terminy medyczne, jakimi je określano, były różne — teichopsja, tańczące mroczki w polu widzenia — ale Bretonowi najtrafniejsze wydawało się określenie „zygzaki”. Po raz pierwszy sformułowania tego użył osiemnastowieczny lekarz, John Fothergill, który napisał: „…szczególny rodzaj migotania przed oczyma, przedmioty szybko zmieniające swoje położenie otoczone przez świetliste linie łamane przypominające zygzaki”.