Robert Sheckley
Człowiek minimum
Każdy ma swoje pieśń, myślał Anton Perceveral. Ładna dziewczyna jest jak sentymentalna melodia, a dzielny zdobywca przestrzeni kosmicznej jak ekscytujące solo na trąbce. Mądrzy starcy z Rady Międzyplanetarnej kojarzą się z bogactwem tonów wydobywanych z instrumentów dętych. Są geniusze, których życie jest zawiłym, nieustannie upiększanym kontrapunktem; są też wyrzutki społeczności planet, których egzystencja wydaje się jedynie zawodzeniem oboju na tle nieubłaganego rytmu wybijanego na mosiężnych bębnach.
Perceveral rozmyślał o tym, trzymając w dłoni żyletkę i przyglądając się bladoniebieskim żyłom na nadgarstku.
Skoro każdy ma swoja pieśń, to on także. Jego przypomina zapewne źle skomponowaną i kiepsko wykonywaną symfonię błędów.
Urodził się przy stłumionych dźwiękach radosnego dęcia w rogi. Dzielnie, w rytm cichego akompaniamentu bębnów, młody Perceveral wyruszył na podbój szkoły. Okazał się lepszy od wielu innych i przyjęto go do małej klasy autorskiej, do której chodziło tylko pięciuset uczniów. Mógł więc liczyć na odpowiednie zainteresowanie ze strony nauczycieli.
Przyszłość zapowiadała się obiecująco.
Ale Anton Perceveral był od urodzenia pechowcem. Nieustannie przydarzały mu się jakieś drobne wypadki — wywracały się kałamarze, gubiły książki, zapodziewały notatki. Rzeczy miały niezwykłą skłonność do łamania się w jego palcach, a czasami odwrotnie — to jego palce łamały się w zetknięciu z rzeczami. Co gorsza, łapał każdą możliwą chorobę wieku dziecięcego, łącznie z odrą, alergiczną świnką, pęcherzycą ospą wietrzną, zieloną febrą i febrą pomarańczową.
Oczywiście nie wpływało to na wrodzone zdolności Perceverala, ale by poradzić sobie w zatłoczonym i przesyconym duchem rywalizacji świecie, same — zdolności nie wystarczą. Trzeba mieć jeszcze sporo szczęścia, a Perceveral go nie miał ani za grosz. Został przeniesiony do zwykłej klasy liczącej dziesięć tysięcy uczniów, w której jego problemy się nasiliły. Ponadto — miał tam więcej okazji zarażenia się jakąś chorobą.
Był wysokim, szczupłym, dobrodusznym i pracowitym okularnikiem, którego lekarze już we wczesnym wieku kwalifikowali jako szczególnie podatnego na wypadki, z przyczyn, których nie umieli wyjaśnić. Ale jakiekolwiek były te przyczyny, fakt pozostawał faktem. Perceveral należał do tych nieszczęśliwych ludzi, dla których życie było tak uciążliwe, że aż nie do zniesienia.
Większość ludzi prześlizguje się przez dżunglę ludzkiej egzystencji ze zręcznością żerującej pantery. Ale Perceveral nieustannie natykał się w tej dżungli na zasadzki, sidła i wnyki, niespodziewane urwiska i nieprzebyte strumienie, trujące grzyby i niebezpieczne bestie. Żadna droga nie była dla niego bezpieczna. Każda prowadziła do klęski.
Młody Perceveral przebrnął przez koledż pomimo wybitnego talentu do łamania sobie nóg na krętych klatkach schodowych, wybijania kostek na krawężnikach, miażdżenia łokci w drzwiach obrotowych, tłuczenia okularów o szyby okienne i całej reszty innych smutnych, śmiesznych, bolesnych wydarzeń, które towarzyszą ludziom podatnym na wypadki. Po męsku bronił się przed ucieczką w hipochondrię i nie ustawał w próbach.
Po ukończeniu koledżu Perceveral wziął się w garść i postanowił zrealizować wiązane z nim od dawna nadzieje stanowczego ojca i łagodnej matki. Przy akompaniamencie werbli i akordów wzruszenia Perceveral wkroczył na Manhattan, by tam wykuwać swój los. Ciężko pracował nad przezwyciężeniem swojej nieszczęsnej predyspozycji, z całych sił starając się być mimo wszystko wesoły i nastawiony optymistycznie.
Ale jego pech był niepokonany. Wspaniałe akordy przemieniły się w ledwo słyszalne pomruki, a symfonia jego rycia uległa degeneracji, przypominając operę buffo. Tracił pracę jedną po drugiej przy akompaniamencie warkotu poniszczonych głosopisów i zamazanych tuszem kontraktów, zapomnianych kart rejestrowych i źle włożonych zestawień; przy coraz głośniejszym crescendo łamanych w tłoku w metrze żeber, kostek wykręcanych na kratownicach osłaniających kanały ściekowe, okularów tłuczonych o nie zauważone występy w ścianach i ataków chorób, wśród których była żółtaczka typu J, grypa marsjańska, grypa wenusjańska, chorobliwa bezsenność oraz febra chichotliwa.
Perceveral nadal nie poddawał się pokusie hipohondrii. Marzył o przestrzeni kosmicznej, o nieustraszonych odkrywcach nowych obszarów, o koloniach na dalekich planetach, o leżących z dala od znerwicowanej, plastykowej dżungli na Ziemi rozległych terenach, na których człowiek mógłby naprawdę odnaleźć samego siebie. Złożył nawet podanie do Urzędu Badań Planetarnych i Osadnictwa, ale został odrzucony. Niechętnie odsunął więc na bok swoje marzenia i podejmował się różnych prac. Przeszedł też terapie analizy, sugestii hipnotycznej, hipersugestii hipnotycznej i usuwania przeciwsugestii — wszystko na próżno.
Każdy ma swoje ograniczenia, a każda symfonia kiedyś się kończy. Perceveral utracił nadzieję pod koniec trzydziestego czwartego roku życia, kiedy został wyrzucony po trzech dniach z pracy, której poszukiwał przez dwa miesiące. To, jeśli chodzi o jego odczucia, było ostatnim humorystycznym, fałszywym akordem na cymbałach w utworze, którego zapewne po prostu nie należało zaczynać.
Ponuro odebrał swoją nikłą zapłatę, przyjął ostatni, wstrzemięźliwy uścisk dłoni byłego pracodawcy i zjechał windą do holu. Przez jego umysł już wtedy przewijały się luźne myśli o samobójstwie, w postaci kół ciężarówki, instalacji gazowej, wysokich budynków i wartkich rzek.
Winda — zatrzymała się w wielkim wyłożonym marmurem holu, w którym stali umundurowani stróże porządku publicznego, a tłum ludzi czekał na wejście na ulice śródmieścia. Perceveral ustawił się na końcu, bezmyślnie patrząc na licznik gęstości zaludnienia balansujący wokół wskaźnika paniki, i czekając na swoją kolej. Znalazłszy się na zewnątrz, włączył się w zwarty strumień ludzi, przesuwający się w kierunku zachodnim czyli w stronę jego dzielnicy mieszkalnej.
Myśli samobójcze nadal krążyły mu po głowie, choć już wolniej i przybierając konkretniejsze formy. Rozważał różne metody. Kiedy dotarł do domu, wydostał się z tłumu i wślizgnął do wnętrza przez bramę wejściową.
Przedarł się przez nieustannie wypływający z korytarzy strumień dzieci i wszedł do przyznanej mu przez miasto sypialni. Wszedł, zamknął za sobą drzwi na klucz i wyjął żyletkę z maszynki do golenia. Położył się na łóżku opierając nogi o przeciwległą ścianę i przyglądał się bladoniebieskim żyłom na nadgarstku.
Czy potrafi to zrobić? Zrobić szybko i czysto, bez błędu i bez żalu? Czy znowu spartaczy wszystko i zostanie ubrany do szpitala, wijąc się z bólu i robiąc z siebie widowisko dla lekarzy stażystów?
W trakcie tych rozmyślań dostrzegł, że pod drzwi wsunięto mu jakąś żółtą kopertę. Był to telegram. Pojawił się w chwili, gdy Perceveral miał właśnie podjąć decyzję. Nadszedł z melodramatyczną wręcz nagłością, która wydawała się mocno podejrzana. Niedoszły samobójca odłożył jednak żyletkę i podniósł przesyłkę.
Była z Urzędu. Badani Planetarnych i Osadnictwa, potężnej organizacji, która kontrolowała każdy ruch człowieka w przestrzeni kosmicznej. Perceveral otworzył drżącymi palcami kopertę i zaczał czytać:
Sz. P. Anton Perceveral
Tymczasowe Osiedle Mieszkaniowe 1993
Dzielnica 43825,
Manhattan 212,
Nowy Jork
Drogi Panie Perceveraclass="underline"
Trzy lata temu ubiegał się Pan u nas o stanowisko w jakiejkolwiek jednostce organizacyjnej poza Ziemią. Byliśmy zmuszeni wówczas odrzucić pańską ofertę. Jednakże dane Pana zostały wpisane do rejestru i ostatnio uaktualnione. Z prawdziwą przyjemnością pozwalam sobie zawiadomić Pana, że dysponujemy stanowiskiem, które może Pan objąć od zaraz i które — jak sądzę — jest dopasowane do Pańskich szczególnych uzdolnień i kwalifikacji. Wierzę, że nasza oferta zostanie przez Pana przyjęta, wraz z pensją 20 000 dolarów rocznie, wszelkimi dodatkami przysługującymi pracownikowi instytucji państwowej i nieograniczonymi możliwościami awansu.