– I co w związku z tym proponujesz? – Zaryzykował słaby uśmiech.
– Coś, co jest naturalną koleją rzeczy.
– A nie uważasz, że powinienem najpierw się ożenić?
– To chyba oczywiste! Powiedz, masz kogoś na oku? – zapytała z nadzieją.
– Absolutnie nikogo.
– Tak myślałam – przyznała, nie kryjąc zawodu, i wziąwszy go za ramię, westchnęła. – Chodź, synu. Skoro nie czeka na ciebie żadna piękna kobieta, to przynajmniej napij się kawy ze starą matką.
Poszli w stronę domu. Grunt był nierówny, więc Jinx posuwała się wolno i ostrożnie. David klika razy proponował, by wzięła go pod ramię, ale ona uparcie odmawiała. Nie dziwiło go to, bo matka nigdy nie słuchała lekarzy, a kontuzji nabawiła się, grając w tenisa.
Drzwi otworzyła im Gracie, która mieszkała z Jinx i pomagała jej w domu.
– No wreszcie jesteś! – zawołała z wyrzutem, a zwróciwszy się do Davida, dodała tonem skargi: – Uprzedzam, że nie mam żadnej kontroli nad tą kobietą. Żadnej!
– A kto ma? – odparł, wzruszając ramionami. Razem z matką usiadł przy kuchennym stole, obok okna, z którego widać było cmentarz.
– Co za szkoda, że przycięli drzewa – westchnęła.
– Przecież musieli to zrobić – zauważyła Gracie, nalewając kawę. – Inaczej trawa by nie rosła.
– Ale zepsuli nam widok.
– Nie przesadzaj z tym widokiem – obruszył się David, odsuwając na bok liść paproci, który łaskotał go w twarz. Jego matka hodowała taką ilość kwiatów, że kuchnia powoli zmieniała się w dżunglę. – Nie rozumiem, jak można dzień w dzień patrzeć na cmentarz.
– Mnie to nie przeszkadza – odparła. – Kiedy wyglądam przez okno, przypominają mi się starzy przyjaciele. Pani Goto, która leży pod żywopłotem. Pan Carvalho pochowany pod złotokapem. A na górce jest nasz Noah. Dla mnie oni wszyscy po prostu śpią.
– Mamo, na litość boską, daj spokój!
– Wiesz, synu, na czym polega twój problem? Na tym, że nie uporałeś się z lękiem przed śmiercią. Dopóki tego nie zrobisz, nie uporządkujesz sobie życia.
– Jakieś sugestie, jak to zrobić?
– Jeszcze raz spróbuj zawalczyć o nieśmiertelność. Zafunduj sobie drugie dziecko.
– Póki co nie zamierzam się żenić, więc proponuję zmianę tematu.
Jinx zareagowała tak, jak zwykła była reagować, gdy syn występował z jakąś niedorzeczną prośbą. Zignorowała go.
– Zdaje się, że w zeszłym roku poznałeś na Maui jakąś dziewczynę. Co się z nią stało?
– Wyszła za mąż. Za innego.
– Co za pech!
– Też facetowi współczuję.
– Jesteś niemożliwy! Kiedy ty wreszcie dorośniesz?!
Uśmiechnął się i ostrożnie upił łyk smolisto czarnej kawy, tak mocnej, że o mało się nie zakrztusił. Był to jeszcze jeden z powodów, dla których unikał tych wizyt. Nie dość, że matka potrafiła obudzić w nim wspomnienia, od których wolał uciec, to jeszcze musiał pić okropną ciecz, którą Gracie ośmielała się nazywać kawą.
– Jak minął dzień, mamo? – zagadnął.
– Z minuty na minutę coraz gorzej.
– Dolać ci kawy? – zapytała Gracie.
– Nie! – Gwałtownie zasłonił ręką filiżankę, nad którą groźnie zawisł dzióbek dzbanka. Jego żywiołowa reakcja zdumiała Gracie, więc szybko dodał: – Dziękuję bardzo, już mi wystarczy.
– Strasznie jesteś nerwowy – zauważyła Jinx. – Masz jakieś problemy? Oczywiście poza brakiem seksu.
– Po prostu mam więcej pracy niż zwykle. Hiro wciąż ma kłopoty z kręgosłupem, więc cała kancelaria jest na mojej głowie.
– Coś mi się zdaje, że praca nie daje ci już takiej satysfakcji jak kiedyś. Chyba było ci lepiej w prokuraturze. Odkąd poszedłeś na swoje, strasznie się wszystkim przejmujesz.
– Bo jest czym. W końcu to poważne sprawy.
– Pozywanie lekarzy? Ha! Dla mnie to jeszcze jeden sposób, żeby się szybko dorobić.
– Mój lekarz też miał raz proces – przypomniała sobie Gracie. – Straszne, co o nim wygadywali. A to przecież taki porządny człowiek, prawdziwy anioł…
– Nikt nie jest święty – stwierdził ponuro. – A już na pewno żaden lekarz – dodał, błądząc nieobecnym wzrokiem gdzieś za oknem.
Znowu wrócił myślami do sprawy O'Brien. Tak naprawdę miał ją w głowie przez cały czas. Nie tyle zresztą samą sprawę, co zielonooką kłamliwą doktor Chesne. Wiedział, że w sądzie będzie dla niego łatwym celem i zamierzał to wykorzystać. Miał zwyczaj przechadzać się po sali w czasie rozprawy, zataczając kręgi wokół podsądnego. W miarę zadawania pytań krąg się zacieśniał. Gdy przychodził czas na ostateczny cios, z reguły stał już twarzą w twarz z ofiarą. Nagle wyobraził sobie, jak to będzie wyglądało w przypadku doktor Chesne, i poczuł irracjonalny lęk. Przestraszył się, że będzie musiał ją obnażyć. Zniszczyć. Na tym polega jego praca. Dotąd był z siebie dumny, że jest tak dobry w tym, co robi. Z przymusem dopił kawę i wstał.
– Muszę jechać – oznajmił i wstał, w ostatniej chwili uchylając się przed wiszącą doniczką z paprocią. – Zadzwonię do ciebie, mamo.
– Kiedy? W przyszłym roku? – prychnęła.
Nie dał się sprowokować, jedynie z sympatią poklepał Gracie po plecach i szepnął jej do ucha:
– Powodzenia! Nie dawaj się. Nie pozwól, żeby doprowadziła cię do szału.
– Ja! Ja ją doprowadzam do szału? – obruszyła się Jinx. – Wolne żarty.
Gracie odprowadziła go do drzwi, a potem patrzyła, jak idzie przez cmentarz do samochodu.
– Biedny człowiek, taki nieszczęśliwy – westchnęła, wróciwszy do kuchni. – Gdyby udało mu się zapomnieć…
– On nie zapomni – odparła smutno Jinx. – Jest taki sam jak jego ojciec. Będzie się z tym zmagał do końca życia.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Motorówka z prochami Ellen O'Brien wypływała w morze, zmagając się z silnym wiatrem. Za chwilę doczesne szczątki zmarłej zostaną rozsypane nad wodami, w których powoli chowało się słońce. Tak oto przedwcześnie zgasłe życie powraca tam, skąd wzięło swój początek.
Pastor sprawujący ostatnią posługę rzucił na fale wieniec z żółtych kwiatów. Gdy uniesione przez prąd zaczęły oddalać się od pomostu, symbolizując nieuchronne i ostateczne rozstanie, Patrick O'Brien nie potrafił powstrzymać łez.
Jego rozdzierający szloch poszybował z wiatrem ponad głowami żałobników i dotarł na sam skraj pomostu, gdzie obok podskakujących na wysokiej fali łodzi rybackich stała Kate. Samotna i niezauważona, trzymała się z dala od pozostałych uczestników ceremonii i bezustannie zadawała sobie pytanie, po co właściwie tu przyszła. Czy miał być to rodzaj okrutnej kary, którą sama sobie wymierzyła? Czy może wyraz żalu? Nie umiała odpowiedzieć na te pytania. Wiedziała tylko, że jakiś wewnętrzny głos kazał jej tu się pojawić.
Pośród tych, którzy przyszli pożegnać Ellen, dostrzegła wiele znajomych twarzy. Pielęgniarki ze szpitala zbiły się w grupkę, zjednoczone w cichej żałobie. Obok nich stała para ginekologów sprawiających wrażenie, jakby czuli się nieswojo bez fartuchów. Clarence Avery pochylił nisko głowę, a jego targane wiatrem białe włosy przypominały dmuchawiec. Pojawił się nawet George Bettencourt. Stał sam i miał nieprzeniknioną minę, która upodobniła jego twarz do woskowej maski. Dla tych ludzi szpital był czymś więcej niż miejscem pracy. Często pełnił funkcję drugiego domu, koledzy zaś byli jakby drugą rodziną. Lekarze i pielęgniarki wzajemnie asystowali sobie w czasie porodów, a czasem w chwili śmierci. Ellen była przy nich, gdy rodziły się ich dzieci. Teraz oni stawili się, by odprowadzić ją w ostatnią drogę.
W pewnej chwili uwagę Kate przykuł blask promieni słońca, które utworzyły coś na kształt pomarańczowozłotej aureoli nad jasnowłosą głową. Zaintrygowana spojrzała na przeciwległy kraniec pomostu, gdzie stał David Ransom, górując wzrostem nad pozostałymi. Oczywiście ubrał się stosownie do okazji, w ciemny garnitur, do którego dobrał stonowany krawat, więc wyglądał jak każdy z uczestników pogrzebu. Jedynym, co wyróżniało go na tle pogrążonych w smutku ludzi, był brak widocznych oznak jakichkolwiek emocji. Przypominał kamienny posąg. Mimo woli Kate zaczęła się zastanawiać, czy ten facet w ogóle posiada jakieś ludzkie cechy. Gzy ty wiesz, co to płacz albo śmiech? Rozumiesz, czym jest rozpacz? Przeżywasz uniesienie, kiedy się z kimś kochasz? – pytała go w myślach.