Skuliła się i w napięciu nasłuchiwała kroków. O dziwo, nie usłyszała niczego oprócz szumu własnej krwi. Mijały sekundy, potem minuty. Gdzie on może być? Czyżby przestał ją ścigać? Przywarła do samochodu tak mocno, że zderzak boleśnie wrzynał jej się w udo. Nawet tego nie poczuła. Całkowicie skupiła się na walce o przetrwanie.
Kamyk potoczył się po asfalcie, co w betonowym garażu zabrzmiało jak huk wystrzału. Próbowała ustalić, skąd dochodzi dźwięk, lecz ten, zwielokrotniony echem, zdawał się atakować ją ze wszystkich stron. Odejdź stąd! Dobry Boże, spraw, żeby on stąd poszedł!
Echo wybrzmiało, zapadła cisza, ale Kate i tak czuła przez skórę jego obecność. Wiedziała, że się do niej zbliża. Niemal słyszała jego diabelski szept: Idę po ciebie!
Musiała sprawdzić, gdzie on jest, jak blisko podszedł. Przytrzymując się opony, schyliła głowę i ostrożnie wyjrzała zza samochodu. Niemal w tej samej chwili cofnęła się przerażona. Napastnik był po drugiej stronie. Szedł ku tyłowi samochodu. Za chwilę ją zobaczy.
Poderwała się i czmychnęła jak wystraszony królik. Rzuciła się do panicznej ucieczki między rzędami aut, które zlewały się w jedną niewyraźną masę. Kierowała się w stronę drogi wyjazdowej. Tuż za sobą słyszała przyspieszony oddech. Mężczyzna musiał być naprawdę blisko, tymczasem jej zdrętwiałe od długiego kucania nogi ledwie ją niosły.
Kręty, opadający w dół podjazd zdawał się nie mieć końca. Na każdym wirażu bała się, że się pośliźnie i przewróci. Płuca paliły ją tak, jakby za chwilę miały pęknąć.
Zmobilizowała wszystkie siły i pokonała ostatni zakręt, zbyt późno jednak dostrzegła światła wjeżdżającego na górę samochodu. Ostatnim obrazem, jaki zarejestrowała, były twarze dwojga ludzi i ich szeroko otwarte usta. Gdy upadła na maskę, przed jej oczami rozbłysły barwne fajerwerki. Po chwili jednak zgasły i zapadła absolutna ciemność.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– Mango pyli – oznajmił sierżant Brophy, kichając w wilgotną chustkę. – Nie ma dla mnie gorszej pory roku. Cholerna alergia. – Dokładnie wytarł nos, a potem kilka razy nim pociągnął, by upewnić się, że kanały są drożne. Przygnębiające okoliczności oraz miejsca, w których się znajdował, nie robiły na nim wrażenia. Zupełnie jakby trupy, ściany zbryzgane krwią i armia techników z laboratorium kryminalistycznego były jego naturalnym środowiskiem. Kiedy łapał go katar sienny, obojętniał na wszystko z wyjątkiem stanu swoich zatok.
Porucznik Francis „Pokie" Ah Ching przywykł do notorycznego kichania młodszego kolegi. Zresztą ta męcząca przypadłość miała dobre strony. Tę na przykład, że zawsze było wiadomo, w którym pomieszczeniu Brophy się znajduje.
Sądząc po odgłosach, teraz była to sypialnia denatki. Pokie ze spokojem wrócił więc do sporządzania notatek. Pisał szybko, posługując się osobliwą stenografią, którą wypracował w ciągu dwudziestosześcioletniej służby, w tym siedemnastu lat w wydziale zabójstw. Tym razem rysunki i adnotacje zapełniły osiem stron, z czego cztery dotyczyły salonu jako miejsca zbrodni. Porucznik nie był wybitnym artystą, lecz jego mało wyrafinowane szkice były wyjątkowo precyzyjne. Ciało tu. Poprzewracane meble tam. Plamy krwi wszędzie.
Lekarka specjalizująca się w medycynie sądowej, piegowata, w typie chłopczycy, znana wszystkim jako M.J., jak zwykle robiła obchód miejsca zbrodni. Miała na sobie dżinsy i tenisówki, dość niechlujny strój jak na lekarza, jednak mogła sobie na to pozwolić, bo jej pacjenci i tak się nigdy nie skarżyli. Krążąc po pokoju, mówiła do dyktafonu:
– Na trzech ścianach ślady krwi tętniczej, na wysokości metr dwadzieścia do półtora metra… Duża plama krwi w miejscu, gdzie leżało ciało… Ofiara to kobieta, włosy blond, wiek między trzydzieści a czterdzieści lat, znaleziona w pozycji leżącej, na brzuchu, prawe ramię podłożone pod głowę, lewe wyciągnięte. Na ramionach i przedramionach nie ma obrażeń. – M.J. przyklękła i przystąpiła do oględzin zwłok. – Na skórze przebarwienia. Hm. – Zmarszczyła brwi i dotknęła ramienia denatki. – Ciało znacznie wychłodzone. Aktualny czas: dwudziesta czwarta piętnaście. – Wyłączyła dyktafon i przez chwilę milczała.
– Coś nie tak? – zainteresował się Pokie.
– Słucham? Nie, tak się tylko zastanawiam.
– Jakie są pierwsze ustalenia?
– Cóż, wygląda na to, że lewa tętnica szyjna została przecięta wyjątkowo ostrym narzędziem. To się musiało stać w ułamku sekundy. Ofiara nawet nie próbowała się bronić. Przyjrzę się lepiej w kostnicy, jak ją umyją – dodała, wstając. Pokie zauważył, że jej tenisówki są uwalane krwią. Ciekawe, ile miejsc zbrodni już przewędrowały?
– Przecięta tętnica… Czy to ci czegoś nie przypomina? – spytał zamyślony.
– Tak, też o tym pomyślałam. Jak się ten facet nazywał? No wiesz, ten, którego znaleźliśmy dwa tygodnie temu?
– Tanaka. Też miał przeciętą lewą tętnicę.
– Właśnie. Identyczna krwawa jatka.
– Tanaka był lekarzem – zauważył Pokie. – A ona… – spojrzał na zwłoki – jest pielęgniarką.
– Była.
– Ciekawe, nie?
M.J. zatrzasnęła walizeczkę, w której miała podręczne laboratorium.
– W tym mieście mieszkają setki lekarzy i pielęgniarek – stwierdziła. – Fakt, że tych dwoje trafiło na mój stół, jeszcze nie znaczy, że się znali.
Siarczyste kichnięcie obwieściło nadejście sierżanta Brophy'ego.
– Na komodzie w sypialni znalazłem bilet na samolot do San Francisco. Miała lecieć o północy – oznajmił, a zerknąwszy na zegarek, dodał: – Chyba się spóźniła.
Bilet na samolot. Spakowana walizka. Ann Richter zamierzała prysnąć? Dlaczego? Zaintrygowany tym pytaniem Pokie jeszcze raz obszedł mieszkanie. W łazience natknął się na technika, który oglądał umywalkę.
– Widać ślady krwi. Zabójca umył ręce.
– Tak? Szczwana bestia. Są jakieś odciski palców?
– Są, ale w większości stare i raczej zostawione przez ofiarę. Parę świeżych zdjęliśmy z klamki, ale niewykluczone, że zostawił je świadek.
Pokie kiwnął głową i wrócił do salonu. Świadek. W nim, a raczej w niej cała nadzieja. Wykazała się nie lada hartem, gdy mimo obrażeń i powypadkowego szoku wezwała pogotowie na miejsce zbrodni. Rujnując przy okazji jego marzenia o spokojnym śnie.
– Znalazła się torebka doktor Chesne? – zapytał Brophy'ego.
– Nie. Na klatce schodowej jej nie ma, więc ktoś musiał ją zabrać.
Pokie chwilę milczał. Wyliczał w myślach, co kobiety noszą w torebkach: portfel, prawo jazdy, klucze.
– Sierżancie! – zawołał, zamykając notatnik.
– Tak?
– Dajcie doktor dwudziestoczterogodzinną ochronę. Niech jeden człowiek siedzi pod jej salą w szpitalu, a drugi w głównym holu. Chcę też wiedzieć o wszystkich telefonach do niej. Wykonać!
Brophy miał sceptyczną minę.
– Aż tyle tego? Jak długo mamy jej pilnować?
– Dopóki nie wyjdzie ze szpitala. W tej chwili jest łatwym celem.
– Pan naprawdę sądzi, że ten psychol będzie jej szukał w szpitalu?
– Nie wiem – westchnął Pokie. – Na razie nie mamy pojęcia, w co wdepnęliśmy. Ale mamy dwa identyczne morderstwa. A ona jest naszym jedynym świadkiem.
Phil Glickman jak zwykle się naprzykrzał.
W sobotni poranek David mógł spokojnie popracować i uporządkować dokumenty, które w ciągu tygodnia gromadziły się na biurku. Pech chciał, że akurat dziś do kancelarii przylazł Glickman. I zaczął gadać. Facet był młody, agresywny i piekielnie sprytny, ale milczeć niestety nie umiał. David podejrzewał, że trajkocze również przez sen. Teraz od dobrego kwadransa zamęczał go drobiazgową relacją z rozmowy, jaką przeprowadził z pozwanym lekarzem, który ostatecznie zgodził się pójść na ugodę. Widząc, że David nie podziela jego entuzjazmu, zapytał: