Выбрать главу

– A jak tam sprawa O'Brien? Gotowi do kapitulacji?

– O ile znam doktor Chesne, to raczej nie.

– A co, jest mało rozgarnięta?

– Nie, raczej uparta i zadufana w sobie.

– Jak wszystkie białe fartuchy.

David ze znużeniem przeczesał włosy palcami.

– Mam nadzieję, że nie dojdzie do procesu – odparł.

– Dlaczego? Przecież wygrana jest pewna. To będzie jak strzelania do królików w klatce. Łatwe.

– Właśnie. Zbyt łatwe.

– Do tej pory jakoś ci to nie przeszkadzało – roześmiał się Glickman i zaczął zbierać swoje rzeczy.

Właśnie, dlaczego teraz mi przeszkadza? – zastanowił się David. Sprawa O'Brien rzeczywiście jest jak złote jabłko, które wpadło mu prosto w ręce. Wystarczyło, by wypełnił kilka dokumentów, postraszył listownie dyrekcję szpitala i wyciągnął rękę po honorarium. Właściwie już dziś powinien otwierać szampana. Póki co marnuje piękny poranek, snując się po gabinecie i rozmyślając o tym, że z jakiegoś powodu cała ta sprawa wydaje mu się podejrzana. Co gorsza, czuł, że postępuje niemoralnie.

Ziewnął i odchyliwszy się w fotelu, zaczął trzeć zmęczone oczy. Miał za sobą fatalną noc. Najpierw długo nie mógł zasnąć, a potem dręczyły go sny, jakich nie miał od lat. Przyśniła mu się kobieta. Stała nieruchomo na tle okna, przez które sączyło się mleczne światło. Nie rozróżniał rysów jej twarzy, widział jedynie czarny zarys sylwetki. Początkowo wziął ją za swoją byłą żonę Lindę. Jednak coś było nie tak. Tymczasem ona ani drgnęła, zupełnie jak sarna, która nasłuchuje odgłosów lasu. Podszedł więc do niej i zaczął ją rozbierać. Robił to jednak tak nerwowo i nieporadnie, że urwał jej guzik od bluzki. Roześmiała się gardłowo, a jemu ten śmiech skojarzył się z brandy.

Wtedy już wiedział, że to nie Linda. Podniósł głowę i spojrzał prosto w zielone oczy Kate Chesne. Nie padło między nimi ani jedno słowo. Wystarczyły spojrzenia. I dotyk: delikatnie powiodła palcami po jego twarzy.

Obudził się mokry z pożądania. Zmusił się, by od razu zasnąć, lecz sen uparcie powracał. Nawet teraz, gdy przymykał oczy, znów widział jej twarz i czuł znane mrowienie. Brutalnie zdławił w sobie niedorzeczne pragnienia i podszedł do okna. Jest już za stary na takie głupoty. Za stary i za mądry, żeby bodaj fantazjować o romansie z pozwaną.

Do diabła, przez jego kancelarię przewijały się dziesiątki atrakcyjnych klientek. I naprawdę nierzadko niektóre z nich wysyłały pod jego adresem jednoznaczne sygnały. Wystarczyło zalotne nachylenie głowy albo niby przypadkowe odsłonięcie uda, by każdy normalny facet wyczuł, co jest grane. Bawiły go takie prowokacje, ale nigdy nie dał się wciągnąć w tę grę; w końcu sypianie z klientkami nie wchodzi w zakres jego obowiązków.

Kate Chesne w żaden sposób go nie prowokowała. Mało tego, otwarcie przyznała, że pogardza prawnikami nie mniej niż on lekarzami. Czemu więc ze wszystkich kobiet, które przekroczyły próg jego gabinetu, to właśnie ona zawładnęła jego myślami?

Sięgnął do kieszeni i wyjął srebrne pióro. Nagle uświadomił sobie, że kobieta raczej nie kupiłaby sobie takiej rzeczy. Czyżby prezent od narzeczonego? Zdumiał się, że to z pozoru niewinne przypuszczenie wywołało w nim zazdrość.

Powinien oddać jej zgubę. Jedna myśl wystarczyła, by uruchomić lawinę skojarzeń. Szpital Mid Pac znajduje się kilka ulic dalej. Może więc podrzucić pióro w drodze do domu? W soboty większość lekarzy robi poranny obchód, jest więc szansa, że spotka Kate. Perspektywa ponownego spotkania z tą kobietą wprawiła go w zapomniany stan podniecenia: znów poczuł tę mieszaninę niecierpliwego oczekiwania i lęku, które dręczyły go, gdy jako nastolatek zbierał się na odwagę, by podejść do dziewczyny i umówić się na randkę. Uznał to za wyjątkowo niepokojący znak.

Mimo to nie mógł wybić sobie z głowy pomysłu, żeby do niej jechać. Pióro dosłownie parzyło go w rękę. Wrzucił je więc do kieszeni i zaczął pospiesznie pakować dokumenty. Kwadrans później wszedł do holu i skierował się do telefonu, który łączył ze szpitalną centralą.

– Chciałbym skontaktować się z doktor Chesne – rzekł, gdy odezwała się operatorka. – Czy ją zastałem?

– Doktor Chesne? – Zapadła długa cisza. – Tak, wydaje mi się, że jest. A kto mówi?

Już miał się przedstawić, ale uznał, że gdy Kate dowie się, kto dzwoni, nie podejdzie do telefonu.

– Proszę powiedzieć, że dzwoni znajomy – odparł od niechcenia.

– Niech pan chwilę zaczeka.

W słuchawce odezwała się jedna z tych durnych melodyjek, które pewnie od rana do nocy rozbrzmiewają w piekle. Zdegustowany, zaczął nerwowo bębnić palcami o szybę. To mu uzmysłowiło, jak bardzo się niecierpliwi, by wreszcie zobaczyć Kate. Chyba mi kompletnie odbiło, stwierdził i odwiesił słuchawkę. Albo naprawdę oszalał. Albo tak desperacko potrzebuje kobiety.

Właśnie się odwracał, by wyjść z budki, kiedy drogę zaszło mu dwóch budzących respekt policjantów.

– Pan pozwoli z nami – odezwał się jeden z nich.

– Obawiam się, że nie pozwolę.

– To my panu pomożemy – rzucił policjant tonem, który nie pozostawiał złudzeń co do jego intencji.

David był tak zdumiony, że aż się roześmiał.

– Panowie, ale co ja zrobiłem? Zastawiłem komuś wyjazd na parkingu? Obraziłem wasze matki?

W odpowiedzi stróże prawa wzięli go pod ręce i silą poprowadzili do części biurowej szpitala.

– O co wam chodzi? Jestem aresztowany? – Zirytował się, ale nie stawiał oporu. Oni jednak uparcie milczeli. – Hola, powinniście poinformować mnie o moich prawach. – Nie zrobili tego. – Więc może pora, żebym to ja was pouczył, jakie prawa przysługują zatrzymanemu. – Nadal nie otrzymał odpowiedzi, więc sięgnął po broń najcięższego kalibru. – Jestem adwokatem!

– No to masz pan fart! – usłyszał, gdy stanęli pod drzwiami sali konferencyjnej.

– Dobrze wiecie, że nie możecie mnie aresztować dopóki nie postawicie mi zarzutów!

Bez pośpiechu otworzyli drzwi.

– My tylko wykonujemy rozkazy.

– Czyje?

– Moje! – odparł dobrze mu znany, tubalny glos.

David odwrócił się i ujrzał twarz, której nie widział od czasu, gdy przed ośmioma laty rzucił pracę w prokuraturze. Porucznik Pokie Ah Ching z wydziału zabójstw reprezentował typowy dla Haiti miks kilku ras: w oczach miał coś z Chińczyka, obwisłe policzki i podbródek sugerowały portugalskich przodków, smagła cera zaś była bez wątpienia dziedzictwem polinezyjskim. David stwierdził, że Pokie prawie wcale się nie zmienił. Wprawdzie przybyło mu centymetrów w pasie, ale wciąż nosił ten sam poliestrowy garnitur, który na pewno już się nie dopinał na potężnym brzuchu.

– Proszę, proszę, kolega Ransom! – mruknął Pokie. – Człowiek rzuca sieci i patrzcie, kto w nie wpada.

– Właśnie. – David wyszarpnął się policjantom.

– Nie ta ryba co trzeba.

– Puśćcie go! – nakazał im Pokie. – Jest czysty. Podwładni natychmiast wykonali polecenie.

– Co jest? – warknął David, gdy zostali sami. W odpowiedzi Pokie podszedł bliżej.

– Widzę, że prywatna praktyka przynosi niezłe dochody – stwierdził z przekąsem. – Sprawiłeś sobie elegancki garnitur. I drogie buty. Pewnie włoskie. Dobrze ci się powodzi, Davy?