– Możliwe, ale została tylko jedna fiolka. – Kate wciągnęła do strzykawki pięć centymetrów sześciennych przezroczystego płynu i zrobiła Ellen zastrzyk. Lek zaczynał działać mniej więcej po minucie.
Tymczasem Guy przeciął warstwę tłuszczu i przymierzał się do nacięcia tkanki mięśniowej.
– Mięśnie nadal twarde – rzucił. Kate zerknęła na ścienny zegar.
– Minęły trzy minuty. Powinno już zadziałać.
– Ale nie działa.
– Dobra, podam jeszcze trochę. – Wyciągnęła z fiolki kolejne trzy centymetry i wstrzyknęła do żyły. – Ann, zaraz będę potrzebowała nową fiolkę. Zostało mi tylko… – Urwała, słysząc przenikliwy pisk kardiomonitora. Gwałtownie podniosła głowę. Jedno spojrzenie na ekran wystarczyło, by skoczyła na równe nogi.
Serce Ellen O'Brien przestało bić.
W ułamku sekundy w sali zawrzało jak w ulu. Padały nerwowe komendy, tace i szafki z narzędziami z hukiem odjechały na bok. Stażysta wgramolił się na stołeczek i napierał całym ciężarem ciała na klatkę piersiową Ellen.
Na oczach zdruzgotanej Kate spełniał się koszmarny sen każdego anestezjologa. Nieszczęsny jeden procent horroru stał się faktem.
Bez wątpienia była to najgorsza chwila w jej życiu. Walczyła ze sobą, by nie ulec ogólnej panice. Nie tracąc trzeźwości umysłu, wstrzykiwała Ellen kolejne fiolki adrenaliny. Najpierw dożylnie, później prosto w serce. Tracę ją, powtarzała w myślach. Dobry Boże, ja naprawdę ją tracę. W pewnej chwili spostrzegła na kardiomonitorze gwałtowne migotanie linii. Jak sygnał S.O.S. wysyłany przez gasnące życie.
– Defibrylator! – zawołała do Ann stojącej obok urządzenia. – Dwieście dżuli!
Ann nawet nie drgnęła. Jej twarz miała barwę alabastru.
– Ann?! – krzyknęła Kate. – Dwieście dżuli!
Ostatecznie to Cindy podbiegła i włączyła przyrząd. Gdy wskazówka doszła do dwustu dżuli, Guy złapał elektrody. Gdy przycisnął je do piersi Ellen, jej ciało podskoczyło bezwładnie. Jakby była marionetką, którą ktoś szarpnął za wszystkie sznurki naraz.
Na monitorze trzepotanie uspokoiło się i przeszło w spłaszczoną falę. Nieomylny znak, że serce umiera.
Kate nie przyjmowała tego do świadomości. Wstrzykiwała lek za lekiem, desperacko próbując pobudzić je do życia. Wszystko na nic. W pewnej chwili zrozumiała, że tej bitwy już nie wygra. Patrzyła przez łzy, jak na wykresie spłaszczona fala przechodzi w linię ciągłą, bez celu biegnącą po ekranie.
– Koniec balu – mruknął Guy i dał znak, by przerwać reanimację. Zlany potem stażysta odsunął się do stołu.
– Nie! – Kate położyła ręce na klatce piersiowej Ellen. – To jeszcze nie koniec – syknęła, uciskając klatkę niemal z furią. – Nie koniec! – Wściekle uciskała oporne mięśnie i żebra. Rozmasować serce, mózg musi mieć tlen! Uratuję cię, powtarzała jak w transie. Reanimowała ją, dopóki zmęczone ręce nie odmówiły posłuszeństwa. Ellen, nie poddawaj się! Żyj!
– Kate… – Guy delikatnie dotknął jej ramienia.
– Nie poddawajmy się! Jeszcze nie…
– Kate. – Powoli odciągnął ją od stołu. – To już koniec – szepnął.
Ktoś wyciszył kardiomonitor. Przenikliwy pisk ucichł i nastała martwa cisza. Kate odwróciła się i spostrzegła, że wszyscy na nią patrzą. Spojrzała na wykres.
Pokazywał linię ciągłą.
Drgnęła, gdy sanitariusz zasuwał zamek worka z ciałem Ellen. Nieprzyjemny zgrzyt poraził ją okrutną nieodwracalnością. Pakowanie do praktycznego worka tego, co jeszcze przed chwilą było żyjącą i oddychającą kobietą, wydało się nieprzyzwoite. Gdy sanitariusz pchnął nosze, by potoczyć je do kostnicy, Kate się odwróciła. Skrzypienie oddalało się, aż wreszcie ucichło. A ona nadal stała sama w pustej sali.
Przez łzy spoglądała na walające się wszędzie zakrwawione gaziki i fiolki po lekach. Żałosne odpady po każdej szpitalnej śmierci. Za chwilę ktoś je uprzątnie i podda utylizacji. I już nie będzie śladu po tragedii, która właśnie się rozegrała.
Oczywiście nie licząc ciała w kostnicy. Oraz pytań. O tak, tych padnie całe mnóstwo. Ze strony rodziców Ellen. Ze strony szpitala. Zasypią ją i nie będzie umiała na nie odpowiedzieć. Ze znużeniem ściągnęła czepek i potrząsnęła głową. Gęste pasma ciemnych włosów opadły na ramiona, co przyniosło jej pewien rodzaj ulgi. Potrzebowała samotności – żeby spokojnie wszystko przemyśleć. I żeby zrozumieć. Odwróciła się, wreszcie gotowa, by wyjść.
W drzwiach czekał na nią Guy Santini. W wyrazie jego twarzy dostrzegła coś, co ją zaniepokoiło.
Tymczasem on bez słowa podał jej kartę Ellen.
– EKG – zauważył. – Mówiłaś, że jest w porządku.
– Bo jest.
– Lepiej przyjrzyj się dokładniej. Skonsternowana wyjęła z koperty zapis pracy serca
Ellen. U góry widniała jej własna parafka, znak, że oglądała wykres. Teraz przez minutę wpatrywała się w dwanaście czarnych stożków i nie wierzyła własnym oczom. Zapis nie pozostawiał cienia wątpliwości. Nawet student trzeciego roku medycyny nie miałby problemu z postawieniem diagnozy.
– Dlatego umarła – podsumował sucho Guy.
– Ale… To przecież niemożliwe! – wykrztusiła. – Nie popełniłabym tak kardynalnego błędu.
Guy odwrócił wzrok.
– Guy, przecież mnie znasz! – zawołała. – Chyba nie myślisz, że przeoczyłabym coś takiego…
– Daj spokój! Przecież tu jest wszystko czarno na białym. Chryste, kobieto, podpisałaś się na tym gównie!
Mierzyli się wzrokiem, oboje zszokowani jego ostrym tonem.
– Przepraszam. – Odwrócił się i nerwowo przeczesał palcami włosy. – Boże! Dziewczyna miała atak serca, a my ją wzięliśmy pod nóż. – Spojrzał na nią zgnębiony. – Chciałbym się mylić, Kate, ale chyba ją zabiliśmy.
– Mamy tu do czynienia z ewidentnym błędem lekarskim.
Mecenas David Ransom zamknął teczkę Ellen O'Brien i spojrzał zza biurka na swoich klientów. Gdyby miał opisać Patricka i Mary O'Brienów, bez wahania wybrałby przymiotnik: szarzy. Siwe włosy, szare twarze, szare ubrania. Patrick miał na sobie znoszoną tweedową marynarkę, a Mary niemodną sukienkę w drobny biało – czarny wzorek, który zlewał się w kolor starej ścierki.
Patrick cały czas kręcił głową.
– To była nasza jedyna pociecha, mecenasie. Kochana dziewczyna. Czy pan wie, że nie mieliśmy z nią żadnych kłopotów, nawet jak była mała? Leżała sobie w łóżeczku i uśmiechała się. Jak aniołek. Jak mały słodki… – Wzruszenie nie pozwoliło mu dokończyć zdania. Jego twarz pomarszczyła się i jeszcze bardziej poszarzała.
– Panie O'Brien – David przybrał łagodny ton – domyślam się, że nie jest to wielka pociecha, ale obiecuję, że dołożę wszelkich starań, żeby sprawa znalazła należyty finał.
Patrick potrząsnął głową.
– Tu nie chodzi o pieniądze, mecenasie – szepnął.
– Fakt, nie nadaję się już do pracy. Plecy, sam pan rozumie. Ale Ellie miała ubezpieczenie na życie i…
– Na jaką sumę opiewało?
– Pięćdziesiąt tysięcy – odezwała się Mary O'Brien. – Taka właśnie była nasza córka, proszę pana. Zawsze o nas pamiętała. – Jej profil, ostro zarysowany na tle okna, wyglądał jak odlany ze stali. W przeciwieństwie do męża wypłakała już wszystkie łzy. Siedziała wyprostowana, całą sobą wyrażając bezgraniczny ból. David doskonale wiedział, co przeżywa. Rozumiał jej żal. I gniew. Zwłaszcza gniew. Wyraźnie widział go w jej oczach.
Patrick żałośnie siąknął nosem, David sięgnął więc do szuflady i położył przed nim paczkę chusteczek.
– Może przełożymy naszą rozmowę na inny termin – zaproponował. – Gdy państwo poczują, że są gotowi.