– W zeszłym tygodniu. Nic nie zginęło, ale wybebeszyli mi wszystkie szafki. Jak dzisiaj do mnie zadzwoniliście, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie chodziło im o te dokumenty.
– Jak to się stało, że ich nie znaleźli?
– Akurat wtedy zabrałem je do domu.
– Czy to jedyna kopia?
– Nie. Na wszelki wypadek zrobiłem jeszcze kilka.
– Mogę zobaczyć? – poprosiła Kate.
David się zawahał, ale w końcu podał jej kopertę.
– Proszę, to ty jesteś lekarzem.
Spojrzała na napis: Jennifer Brook. Zaczęła uważnie czytać.
Pierwsze strony wypełniały rutynowe zapiski z izby przyjęć. Wynikało z nich, że dwudziestoośmioletnia zdrowa kobieta w trzydziestym szóstym tygodniu ciąży zgłosiła się do szpitala we wczesnej fazie porodu i została zbadana przez doktora Tanakę. Wyniki badań krwi matki oraz praca serca płodu były w normie.
Kate przeszła do opisu samego porodu, który początkowo przebiegał normalnie, lecz nagle wszystko zaczęło się komplikować. Z tragicznym skutkiem. Staranne pismo pielęgniarki przy każdym kolejnym wpisie stawało się coraz bardziej chaotyczne, aż przeszło w trudne do odczytania bazgroły. Śmierć młodej matki została opisana w suchym, klinicznym żargonie: „nagłe pogorszenie się stanu pacjentki, ogólna zapaść, brak reakcji na valium, prośba o pomoc przy reanimacji, nieregularny oddech, zatrzymanie oddechu… masaż serca, puls płodu słyszalny, ale słabnie, brak pulsu u rodzącej, doktor Vaughn z nagłych wypadków wezwany do cesarskiego cięcia. Noworodek płci żeńskiej, żywy".
W tym miejscu zapiski stały się zupełnie nieczytelne. I wreszcie ostatni lapidarny wpis:
„Reanimacja wstrzymana. Zgon o 1:30 w nocy".
– Zmarła z powodu wylewu krwi do mózgu – rzucił Kahanu. – Taka młoda kobieta…
– A dziecko?
– To była dziewczynka. Przeżyła matkę o godzinę.
– Kate – powiedział David półgłosem. – Spójrz, kto przyjmował poród.
U dołu strony widniały trzy nazwiska:
Henry Tanaka, doktor nauk medycznych Ann Richter, dyplomowana pielęgniarka Ellen O'Brien, dyplomowana pielęgniarka.
Kate czytała je i czuła, jak kostnieją jej ręce.
– Brakuje tu czwartego nazwiska – zauważyła. – Wcześniej była wzmianka o tym, że cesarskie cięcie wykonał doktor Vaughn. Powinniśmy z nim porozmawiać. Może powie nam coś istotnego…
– Na pewno nie powie, nawet gdyby chciał – wtrącił Kahanu. – Krótko po tamtym zdarzeniu miał wypadek. Czołowe zderzenie.
– Zginął?
– Tak jak pozostała trójka – podsumował. – Teraz już wszyscy nie żyją.
Kate wypuściła z rąk teczkę. W tych papierach czaiło się szatańskie zło. Nie chciała ich dotykać.
– Cztery tygodnie temu przyszedł do mnie Charlie Decker – mówił tymczasem Kahanu. – Nie mam pojęcia, dlaczego wybrał właśnie mnie. Może ze względów finansowych, a może zupełnie przez przypadek. Prosił o poradę prawną, bo zastanawiał się, czy nie oskarżyć szpitala o błędy lekarskie.
– W tym konkretnym przypadku? – zdziwił się David. – Przecież ta kobieta zmarła pięć lat temu, a on nawet nie był z nią spokrewniony. Wie pan tak jak ja, że każdy sąd odrzuciłby jego pozew.
– On mi zapłacił, panie Ransom. Gotówką – odparł adwokat, akcentując ostatnie słowo. – Spełniłem więc jego prośbę. Załatwiłem mu kopię dokumentacji i skontaktowałem się z lekarzem i dwiema pielęgniarkami, którzy zajmowali się Jenny Brook. Wysłałem do nich listy, na które nie odpowiedzieli.
– Nie zdążyli – stwierdził sucho David. – Decker za szybko ich dopadł.
– Mój klient nikogo nie zabił – upierał się Kahanu. – Pan go przecież na oczy nie widział. A ja tak. I zaręczam panu, że nie jest agresywny.
– Gdyby pan wiedział, jak niepozornie wyglądają czasem zabójcy! Wiem, co mówię, bo spotykam się z nimi w sądzie.
– A ja ich bronię! Podejmuję się obrony kanalii, z którymi nikt nie chce mieć do czynienia. Bez problemu rozpoznaję zabójców. Po oczach. A konkretnie po tym, że w ich wyrazie czegoś brak. Może duszy, nie wiem. Jeszcze raz panu powtarzam, że Decker taki nie jest.
– Niech pan nam o nim opowie – poprosiła Kate.
– Co ja mogę o nim powiedzieć? Jest taki… przeciętny. Ani niski, ani wysoki. Do tego strasznie chudy, sama skóra i kości, jakby nie dojadał. Wygląda na faceta, który przegrał życie. Aż żal na niego patrzeć. Siedział tu, gdzie teraz pani. Mówił, że nie ma za dużo pieniędzy. Ale wyciągnął portfel i zapłacił. Odliczał te dwudziestodolarówki z takim namaszczeniem, że widać było, że to wszystko, co ma. – Smutno pokręcił głową. – Pojęcia nie mam, na co mu to potrzebne. Kobieta nie żyje. Dziecko też. Przecież grzebiąc się w przeszłości, nie przywróci im życia.
– Wie pan, gdzie go znaleźć? – zapytał David.
– Zostawiam mu wiadomości w skrytce pocztowej. Ale od trzech dni nie odbiera listów.
– Ma pan jego adres albo numer telefonu?
– Nie. Słuchajcie, ja naprawdę nie mam pojęcia, gdzie on jest. Niech go sobie szuka policja. W końcu za to im płacą. – Odepchnął się od biurka i wstał. – Powiedziałem wam wszystko, co wiem. O resztę spytajcie Deckera.
– Który nagle przepadł jak kamień w wodę – zauważył cierpko David.
– Albo już nie żyje – burknął Kahanu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W ciągu czterdziestu ośmiu lat pracy na cmentarzu dozorca Ben Hoomalu widział niejedno. Jego znajomi twierdzili, że to całkiem normalne, bo jak ktoś całe dnie włóczy się między nieboszczykami, to potem miewa omamy. On zaś był zdania, że to nie umarli robią głupoty, tylko żywi. Napatrzył się więc na napalonych nastoletnich kochanków obściskujących się po ciemku między grobami; na wdowy wyklinające mężów spoczywających w marmurowych grobach, widział też starszego pana, który próbował pogrzebać ukochanego pudla obok ukochanej małżonki. Naprawdę zdumiewające rzeczy może człowiek zobaczyć na cmentarzu. A teraz znowu ten samochód.
Widywał go przez cały zeszły tydzień. Szary ford z przyciemnionymi szybami przyjeżdżał o różnych porach dnia. Kierowca zatrzymywał się obok „Łuku wiecznego odpoczywania", ale nigdy nie wysiadał z auta. Dziwne. Ben nie pojmował, dlaczego ktoś, kto zadał sobie trud i przyjechał na cmentarz, nawet nie spojrzy na grób swych bliskich. Ludzie miewają naprawdę dziwne pomysły.
Kręcąc głową nad zawiłością ludzkiej psychiki, wziął się za strzyżenie krzewu hibiskusa. Na moment oderwał się od swego ulubionego zajęcia, bo usłyszał warkot silnika. Na parking wjechał poobijany Chevrolet. Młody chudy mężczyzna od razu wysiadł i pomachawszy Benowi bukietem margerytek, poszedł odwiedzić grób. Ben zabrał się na powrót do roboty, ale dyskretnie podpatrywał, jak mężczyzna spokojnie odprawia swój rytuał. Zaczął jak zwykle od wyrzucenia zwiędłych kwiatów, a potem pozbierał suche liście i gałązki. Dopiero wtedy położył na tablicy świeże kwiaty i przysiadł na trawie. Ben wiedział, że będzie tak siedział długie godziny. Widocznie było mu to potrzebne.
Zdążył przystrzyc hibiskus i wziął się za bugenwillę, gdy mężczyzna wstał i wrócił do samochodu. Ban patrzył na oddalające się auto i czuł dziwny smutek. Nie znał tego człowieka, nie miał pojęcia, jak się nazywa. Ale wiedział, że osoba, którą odwiedza, wciąż jest kochana. Położył na trawie nożyce i podszedł do grobu, na którym leżały margerytki przewiązane różową wstążką.
Nagle jego uwagę zwrócił warkot uruchamianego silnika. Odwrócił się i zobaczył, że szary ford powoli też odjeżdża. Dziwne. Naprawdę dziwne.
Zostawił auto w spokoju i spojrzał na brązową tablicę: Jennifer Brook, żyła lat dwadzieścia osiem. Suchy liść sfrunął z drzewa i lekko drżał na wietrze. Ben pokręcił głową. Taka młoda kobieta. Szkoda.