Siedziała przy wielkim stole konferencyjnym naprzeciw sześciu mężczyzn i jednej kobiety. Wszyscy byli lekarzami. Doktor Clarence Avery wbrew obietnicy nie stawił się na posiedzenie. Jedyną przyjazną duszą w tym ponurym gronie był Guy Santini, ale on występował w charakterze świadka. Siedział daleko, na szarym końcu stołu, i sprawiał wrażenie zestresowanego.
Pytania członków komisji były bardzo wnikliwe. Chyba dlatego mimo klimatyzacji piekły ją policzki.
– Osobiście sprawdziła pani wyniki EKG?
– Tak, doktorze Newhouse.
– A potem dołączyła je pani do karty pacjentki?
– Zgadza się.
– Czy konsultowała pani te wyniki z innym lekarzem?
– Nie.
– Nawet z doktorem Santinim?
– Interpretacja wyników EKG należy do moich obowiązków. Poza tym doktor ufał mojej opinii.
Ile razy będę musiała opowiadać tę historię? Ile razy mam odpowiadać na te same idiotyczne pytania?
– Doktorze Santini? Jakieś uwagi?
– Potwierdzam słowa pani doktor. Ufałem jej.
– Guy zrobił pauzę. – I nadal ufam.
Dzięki, pomyślała z ulgą, a gdy na siebie spojrzeli, lekko się do niego uśmiechnęła.
– Spróbujmy szczegółowo odtworzyć kolejne etapy operacji – ciągnął Newhouse. – Twierdzi pani, że zaczęła od rutynowego podania pentothalu, dożylnie…
Koszmar powrócił. Ellen O'Brien umarła raz jeszcze, a wszystkie detale jej zgonu zostały poddane autopsji jak zwłoki w prosektorium. Gdy przesłuchanie dobiegło końca, udzielono jej głosu.
– Szanowni koledzy – zaczęła cicho i spokojnie.
– Zdaję sobie sprawę, że moja wersja zdarzeń wydaje się nieprawdopodobna. Ponadto nie mam żadnych dowodów na jej poparcie. Wiem jedno: podczas operacji zajmowałam się Ellen O'Brien według swojej najlepszej wiedzy. Niczego nie zaniedbałam. Z dokumentacji wynika, że popełniłam tragiczny w skutkach błąd. Pacjentka zmarła. Pozostaje pytanie, czy to ja ją zabiłam. Nie sądzę. Naprawdę nie sądzę. – Nie pozostało nic więcej do dodania. – Dziękuję.
Dwadzieścia minut później wezwano ją na ogłoszenie decyzji. Do szacownego grona sędziów dołączyły dwie osoby: George Bettencourt i zatrudniony przez szpital prawnik. Dyrektor sprawiał wrażenie zadowolonego. Może dlatego od razu wiedziała, co za chwilę usłyszy.
Decyzję odczytał doktor Newhouse.
– Przedstawiona przez panią wersja zdarzeń diametralnie różni się do tego, co pokazują wyniki badań. Ponieważ jednak właśnie one są dla nas miarodajnym źródłem wiedzy o stanie zdrowia pacjenta, z przykrością musimy stwierdzić, że pani opieka nad Ellen O'Brien była niewłaściwa, by nie powiedzieć, całkowicie nieprofesjonalna. – Skrzywiła się lekko, gdyż ostatnie słowa zabrzmiały w jej uszach jak obelga. Tymczasem doktor Newhouse zdjął okulary znużonym gestem człowieka, który dźwiga na barkach ciężar całego świata, i oznajmił sucho: – Pracuje pani z nami krótko, tym bardziej więc martwi nas, że z pani winy doszło do nieszczęśliwego wypadku. Po naradzie postanowiliśmy skierować pani sprawę do komisji dyscyplinarnej, która ostatecznie zadecyduje, jakie konsekwencje powinny zostać wobec pani wyciągnięte. – Tu spojrzał znacząco na Bettencourta. – Zgadzamy się z decyzją dyrekcji, że do tego czasu powinna pani zostać odsunięta od wykonywania obowiązków zawodowych.
Już po wszystkim, pomyślała z goryczą. Głupia byłam, licząc na inny werdykt.
Przewodniczący ponownie udzielił jej głosu, ale mu podziękowała. Całą energię skupiła na tym, by nie rozpłakać się przy ludziach, którzy właśnie zrujnowali jej życie. Po ich wyjściu nadal siedziała jak zaklęta.
– Przykro mi, Kate! – Guy ze współczuciem dotknął jej ramienia. Chwilę zwlekał z odejściem, jakby chciał coś dodać, ale rozmyślił się i również wyszedł.
Została sam na sam z Bettencourtem i prawnikiem. Zwróciła na nich uwagę dopiero wtedy, gdy dyrektor po raz drugi wymówił jej nazwisko.
– Czas porozmawiać poważnie – oznajmił prawnik.
Popatrzyła na nich zdumiona.
– Porozmawiać? O czym?
– O ugodzie.
– Nie uważają panowie, że na to za wcześnie?
– Jeśli już, to za późno – skrzywił się Bettencourt. – Kilka godzin temu przyszedł do mnie dziennikarz. Okazało się, że O'Brienowie poszli ze swoją historią do mediów. Obawiam się, że zostanie pani poddana publicznemu osądowi w prasie.
– Przecież pozew został złożony w ubiegłym tygodniu!
– Widocznie tyle czasu wystarczyło, żeby sprawa zaczęła żyć własnym życiem. W naszym interesie jest doprowadzenie do jak najszybszej ugody ze stroną przeciwną. Zaproponuję im pól miliona dolarów, ale liczę się z tym, że zażądają więcej.
Oburzyła ją łatwość i niefrasobliwość, z jaką prawnik przelicza na pieniądze wartość ludzkiego życia.
– Nie! – powiedziała twardo.
– Słucham? – Prawnik wytrzeszczył na nią oczy.
– Każdego dnia pojawiają się nowe fakty. Jestem pewna, że zanim dojdzie do procesu, udowodnię, że…
– Żadnego procesu nie będzie! Zawrzemy ugodę, pani doktor. Z pani zgodą lub bez.
– Wobec tego wynajmę adwokata, który będzie reprezentował wyłącznie moje interesy – uprzedziła.
– Proszę wybaczyć, ale pani chyba nie rozumie, czym jest proces. – Prawnik postanowił przemówić jej do rozsądku. – Uprzedzam, że będzie pani poddana wyjątkowo ciężkiej próbie. Zwłaszcza że stronę przeciwną będzie reprezentował David Ransom, który jest znany z tego, że nie przebiera w środkach.
– Pan Ransom wycofał się z prowadzenia tej sprawy – oznajmiła z satysfakcją.
– Od kogo usłyszała pani tę wyssaną z palca bzdurę?
– Od samego pana Ransoma.
– Chce pani powiedzieć, że z panią rozmawiał? Mało że rozmawiał, to jeszcze ze mną spał, odpowiedziała w myślach, głośno zaś odparła;
– Owszem, w zeszłym tygodniu poszłam do jego kancelarii. Opowiedziałam mu o EKG.
– Chryste! – Prawnik zbladł jak ściana. – No to koniec! – orzekł. – Teraz to dopiero mamy kłopoty…
– Dlaczego?
– Po tym, co od pani usłyszał, będzie chciał wyciągnąć od nas jeszcze więcej pieniędzy.
– Ale on mi uwierzył. Właśnie dlatego zrezygnował z prowadzenia sprawy.
– Nie uwierzył pani. Wiem, co mówię, bo go znam. Ponieważ zdawała sobie sprawę, że i tak ich nie przekona, pokręciła głową i spokojnie powtórzyła:
– Nie pójdę na żadną ugodę. Sfrustrowany prawnik zatrzasnął aktówkę.
– George? – zwrócił się do Bettencourta. Ten zaś przyglądał się jej z miną pokerzysty.
– Niepokoję się o pani przyszłość – oznajmił. – Chyba zdaje sobie pani sprawę, że komisja dyscyplinarna każe nam zwolnić panią w trybie natychmiastowym. Zapewne nie muszę dodawać, że mając coś takiego w aktach, nie będzie pani łatwo znaleźć zatrudnienie. – Zawiesił głos, tak by sens jego słów dotarł do niej w pełni. – Dlatego daję pani alternatywę. Myślę, że ugoda jest lepszym rozwiązaniem niż karne usunięcie z pracy.
Spojrzała na dokument, który jej podawał. Było to gotowe podanie o zwolnienie za porozumieniem stron.
– Niech pani to podpisze. Dla własnego dobra. To dla pani jedyna szansa, żeby pozostać w zawodzie. Proszę.
Długo przyglądała się kartce, myśląc o tym, jak sprawnie zostało to przeprowadzone. Wystarczy jeden dokument i jej podpis. Znak kapitulacji.
– Pani doktor, czekamy – naciskał Bettencourt. Wstała i wzięła od niego kartkę, po czym, patrząc mu w oczy, przedarła ją na pół.
– Oto moja prośba o zwolnienie – oznajmiła i spokojnie wyszła. Dopiero po chwili dotarło do niej, że właśnie spaliła za sobą wszystkie mosty. Powrotu nie ma, więc nie pozostało jej nic innego jak brnąć dalej i na własną rękę szukać rozwiązania tej zagadki.